Opublikowany przez: monika.g 2015-03-09 12:33:50
Co Pani dawało największą nadzieję?
Absolutnie nie miałam wtedy zamiłowania do wiary, było wręcz przeciwnie, stwierdziłam, że skoro dzieją się takie rzeczy, to gdzie jest Bóg? Moja chrzestna, która jest psychologiem podarowała mi książkę, którą ciężko było wtedy w Polsce dostać pt. „Leczenie metodą psychotroniczną”. Książka opisywała wizualizacje. Słyszała, że jacyś bardzo bogaci ludzie mieli córkę, która miała wypadek czy na coś zachorowała, była w śpiączce i miała duży uraz mózgu. Lekarze stwierdzili, że jest to śmierć mózgowa i trzeba się z nią pożegnać. Jako ostatnią deskę ratunku sięgnęli oni po tę książkę. Cała rodzina sobie wizualizowała i to dziecko wyzdrowiało. Tego się właśnie trzymałam, to były takie wizualizacje, że się wyobrażało złą krew i dobrą i mówiło się, zaczynając od głowy, że rozkazuję swojemu mózgowi, żeby on zdecydował, że całe moje ciało jest zdrowe. Był to taki przepływ, podczas którego guzy (których w sumie miałam niewiele, ale bardzo dużo nacieków) w mojej wyobraźni wychodziły z mojego ciała. I to pomagało. Twierdziłam, że to działa i pewnie w jakimś stopniu działało.
To dość dorosła metoda jak na dziecko.
Dziecku tak naprawdę jest łatwiej sobie wyobrazić. Dorośli mają z tym wielki problem. Na początku mama czytała mi książkę, a potem już znałam ją na pamięć i wykorzystywałam te metodę po 20 minut dziennie, leżąc w łóżku. Wtedy robiłam to z łatwością. Później jako dorosła osoba w różnych sytuacjach próbowałam do tego wrócić i już nie było mi tak łatwo.
Co pani czuła, gdy usłyszała diagnozę - rak?
Jak usłyszałam diagnozę miałam 13 lat, więc miałam perspektywę dorastającego dziecka. Co prawda wtedy nie uważałam się za dziecko. Z mojego doświadczenia w fundacji widzę, że każdy przyjmuje diagnozę inaczej: jedni przyjmują to z podniesioną głową, mówią swoim bliskim, chcą walczyć z chorobą, wykorzystują wszystkie dostępne metody. Inni natomiast udają, że się nic nie stało. Nie mówią swoim bliskim, nie mówią w pracy. Zgłaszają się do nas po peruki identyczne jak ich własna fryzura, żeby to ukryć.
Mi było zdecydowanie bliżej do tej drugiej grupy. Miałam przygotowaną historyjkę na poczet moich kolegów i koleżanek. Jak ktoś się mnie pytał kiedy wracam do szkoły to mówiłam, że za chwilę. Były takie przypadki, że do mnie zadzwoniła koleżanka z byłej szkoły i zapytała wprost, czy mam raka, bo ktoś widział mnie w chustce na głowie. Zaprzeczyłam, a sytuacja wzbudziła we mnie tak skrajne emocje, że natychmiast poprosiłam rodziców o perukę i byłam z nią niemal zrośnięta. Była to rzecz, której nienawidziłam i jednocześnie kochałam. Nie potrafiłam z niej zrezygnować i wszystkie te narzędzia były mi potrzebne po to, żeby chorobę ukryć.
Jak to się stało, że jednak się pani przełamała i zaczęła mówić o swojej chorobie?
Dość długo trwało zanim się przełamałam. Musiałam swoje w życiu przejść i dorosnąć. Rodzina była dla mnie przykładem. Wszyscy w mojej rodzinie chorowali na raka. Chyba tylko jedna prababcia zmarła na coś innego. Wszyscy jesteśmy więc obciążeni nowotworowo. Mój dziadek dwukrotnie stoczył walkę z rakiem. Za pierwszym razem ją wygrał i był zdrowy przez 10 lat, drugi raz miał zupełnie inny nowotwór i już się nie udało. Niestety odszedł. On też był przykładem człowieka, który się straszliwie wstydził swojej choroby. Miał problem z mówieniem o tym. Nawet książki, z których ja sama osobiście korzystałam, będąc chorą, on nigdy z nich nie korzystał. Był to dla niego strasznie wstydliwy temat i nie akceptował tego do samego końca.
Jak to się przekłada na leczenie? Komu jest łatwiej dojść do zdrowia?
To jest trudne pytanie. Z wykształcenia jestem psychologiem. Dotarłam więc do materiałów i badań, które mówią, że najłatwiej leczy się osoby, które mają w sobie bardzo dużo złości, a nie te które akceptują chorobę. One mają złość skierowaną przeciwko tej chorobie i z nią walczą. Natomiast osoby, które się poddają i akceptują wszystko, nie posiadają mechanizmu obronnego. To jednak kwestia dość indywidualna. Są ludzie, którzy bardzo racjonalnie podchodzą do leczenia, a efektów nie ma. Są również tacy, którzy wydawało by się, że robią jakieś różne dziwne ruchy i działają na oślep, a mimo wszystko zdrowieją. Badania wskazują, że najłatwiej zdrowiejącą grupą, nawet w ciężkich przypadkach, są samotne matki. One po prostu nie mają wyjścia. Mając małe dziecko kobieta ma poczucie, że musi o nie zadbać i ma ogromną motywację do tego, żeby wyzdrowieć.
Pokaż wszystkie artykuły tego autora
Nie masz konta? Zaloguj się, aby pisać swoje własne artykuły.