Opublikowany przez: Kasia P. 2014-06-25 16:19:38
Przed porodem kleszczowym lekarka nacięła mi krocze. Aby sprawdzić położenie dziecka w macicy nie użyła USG, zdała się na starą sprawdzoną metodę – liczyła ciemiączka. Zakładając kleszcze nie zdawała sobie nawet sprawy, że stara sprawdzona metoda zawiodła – ciemiączka pomyliła. Tak więc główka dziecka nie była ułożona przodem do niej, lecz bokiem. Zakładając kleszcze lekarz powinien chwycić dziecko powyżej uszu. Lekarka złapała moją córkę za… oko, urywając jej przy tym powiekę. Lekarka w dalszym ciągu nie zdawała sobie sprawy co się stało, że kleszcze nie zaskoczyły, powtórzyła więc zabieg. Całe szczęście kleszcze nie zaskoczyły po raz kolejny, bo pewnie teraz moja córeczka nie miałaby oka. Po drugiej nieudanej próbie lekarka zaniechała swoich starań i zdecydowała się na użycie vaccum. Wyssanie dziecka z macicy jednak również się nie powiodło. Od chwili podania narkozy minęło już wtedy około 40 minut. Dziecko wciąż było we mnie i chłonęło „końską dawkę” narkozy, ja natomiast zaczęłam się przebudzać. Nigdy nie zapomnę krzyków „To nie to ciemiączko, to nie to ciemiączko!”. W końcu lekarka zdecydowała się na wykonanie cięcia cesarskiego, które mojej córce miało uratować życie. Przed operacją prawdopodobnie podano mi kolejną dawkę narkozy, a lekarka przeprowadziła ją jednym cięciem rozcinając przy tym główkę mojej Julitki.
Po porodzie lekarze założyli szew na rozcięta główkę, a po podpisaniu przeze mnie zgody na zabranie córki do Kliniki, została tam natychmiast zawieziona karetką w inkubatorze. Lekarz, który miał wtedy dyżur w Klinice mówił później, że czegoś takiego jeszcze w życiu na oczy nie widział, nie wiedział co ma zrobić, a Julitka była pacjentką, którą jeszcze przez wiele dni miał przed oczami. W końcu założył stripy na rychłozrost. W miarę możliwości zbadano stan gałki ocznej, jednak dokładne przeprowadzenie badania było niemożliwe przez zwiększającą się opuchliznę. Na szczęście badanie nie wykazało żadnych uszkodzeń. Po pobycie w Katowicach Julitka została przewieziona z powrotem do Gliwic, gdzie około godziny 12:00 w końcu pozwolono mi ją zobaczyć.
Nie życzę żadnej matce, żeby tak wyglądało jej pierwsze spotkanie z dzieckiem.
Ze szpitala wypisano mnie w poniedziałek, zaraz potem siostra zabrała mnie do Kliniki w Zabrzu. W rozmowie z lekarką dowiedziałam się, że poza raną główki i oka, mała miała również obrzęk mózgu (prawdopodobnie spowodowany zbyt długim obijaniem się o moje kości miednicy), infekcję krwi oraz tzw. zamartwicę poporodową. Na moje pytania czy córka będzie otwierać oko, czy będzie w ogóle na nie widzieć i przede wszystkim czy obrzęk mózgu nie spowoduje trwałego upośledzenia lekarka nie była w stanie odpowiedzieć, gdyż z powodu dużych obrażeń wykonanie szczegółowych badań nie było póki co możliwe. Przeżywałam koszmar.
Z Kliniki córeczkę wypisano 5 lutego. Badania nie wykazały żadnych nieprawidłowości. Obrzęk mózgu prawdopodobnie nie spowodował żadnych trwałych uszkodzeń, powieka się zrosła, rana na główce również. Ale nasze początki były trudne. Ja nie byłam w stanie sama się nią zajmować, a ona całymi dniami płakała. W końcu badanie neurologiczne wykazało wzmożone napięcie mięśniowe. Lekarz neurolog twierdzi, że jest to spowodowane złymi wspomnieniami – prawie 2-tygodniowym pobytem w szpitalu bez mamy, bez nikogo bliskiego, ogromnym bólem, który przeżyła zarówno podczas porodu jak i później, kiedy przebywała w szpitalu, a poniesione obrażenia się goiły oraz środkami przeciwbólowymi i uspokajającymi jakie dostawała na Oddziale w Zabrzu.
Teraz Julitka ma już prawie 5 miesięcy. Od ponad 3 miesięcy regularnie jeździmy na rehabilitacje, dzięki którym napięcie mięśniowe ustępuje. Codziennie ćwiczymy też w domu. Jest bardzo wesołym dzieckiem, rzadko płacze, dużo się śmieje. Ale tego co się stało nikt nam nie zwróci, nikt nie naprawi, nikt nie sprawi, że zapomnimy. Blizna na powiece Julitki zostanie już do końca życia, a lekarze nie dają gwarancji, że w miarę wzrostu powieka nie zacznie opadać. Minęło prawie 5 miesięcy od porodu, mimo to nie byłam jeszcze na kontroli u ginekologa, bo samo to napawa mnie przerażeniem. Jestem całkowicie oziębła w sferze intymnej, nie potrafię nawet myśleć o zbliżeniu fizycznym z mężczyzną...
Pani Joanna zechciała podzielić się z nami swoimi traumatycznymi doświadczeniami. Jesteśmy całym sercem z Panią i córeczką, wysyłając drobny, familijny upominek.
Familie.pl
Pokaż wszystkie artykuły tego autora
madziatrzos@interia.pl 2015.02.11 00:14
coś strasznego a miał być najcudowniejszy moment w życiu
83.5.*.* 2015.02.04 15:03
Skąd ja to znam... CZytając Pani historię, miałam wrażenie jakbym czytała moją... Rozpoczynając, do szpitala wojewódzkiego w Bielsku-Białej trafilam 10.10.2014roku, w 39 tygodniu po odejściu czopa śluzowego. Na początku, zrobiono mi KTG i zadecydowano o pozostaniu w szpitalu na oddziale patologii ciąży z powodu "rozpoczynającej się akcji porodowej", gdzie miałam czekać do czasu, aż skurcze będą mocne i bardzo regularne. Było to ok godz 5 rano. Po niecałej godzinie, skierowano mnie na porodówkę, gdzie uznano, że porodu nie ma, skurcze za słabe, więc władowano mi pierwszą kroplówkę z oxytocyną, którą dostawałam do ok godz 18, po czym odesłano z powrotem na patologię ciąży ze skrurczami, które były dość silne i przy których zaczynałam mieć problemy z poruszaniem. Tam, zrobiono mi ktg ok godz 19, a o 20 już po raz kolejny leżałam na porodówce, gdzie znów usłyszałam, że rozwarcie ok 2cm, porodu brak, ale z racji tego że "coś się dzieje" zostaję na sali porodowej. I tu muszę zaznaczyć, że na zmianie nocnej trfiłam na dwie świetne położne, panią Agatę Szymlak i panią Dominikę Smolarską (chyba, nie pamietam dokładnie nazwiska, to młoda położna, pracuje na oddziale raptem pare miesięcy). Obie Panie opiekowały się mną należycie, wszystko tłumaczyły, często badały, nie mam nic do zarzucenia. Pamiętam, że Pani Agata powiedziała mi, że pomogą mi jak najszybciej urodzić, ale wszystko postępuje bardzo wolno i niezwykle boleśnie przez podaną kroplówkę, ale wydaje jej się że skończy się cięciem, bo ja męczę się coraz bardziej, skurcze coraz częstrze i mocniejsze, a rozwarcia brak. I tak minął nam czas, na kąpielach, spacerach po szpitalu, podawaniu środków przeciwbólowych, aż do porannej zmiany. I tu zaczęły się poważne problemy. Ja cierpiałam, rozwarcia tak jak wcześniej, nie było wcale więcej. Pamiętam, że zapytano mnie ile waży moje dziecko. Odpowiedziałam, że nikt mnie o tym nie poinformował, więc po wglądzie w ostatnie USG powiedziano, że ok 3500g i będę rodzic siłami natury, to były słowa położnej Grażyny Nycz, fanatyczki dosłownie porodów naturalnych (zaznaczam, że doskonale wiedziała, że moje dziecko waży o wiele więcej, ponieważ w chwili urodzenia ważył 4300g. Rozumiem pomyłkę z USG o max 200g, ale o prawie kilogram... dla mnie było to zatajenie, by nie robić cesarskiego cięcia).Dodam, że na salę porodową przyszła starsza lekarz ginekolog, zapytała mnie o wagę małego. Gdy odpowiedziałam, iż słyszałam że 3500, powiedziała mi tylko że nie ma mowy, ponieważ mam tak duży brzuch, że mały urodzi się co najmniej 4kg, lecz pani Nycz ją przegoniła i powiedziała że na pewno 3500. Potem było tylko gorzej. Skurcze się nasilały, rozwarcia brak, ja już byłam wyczerpana, ponieważ minęło ok 26 godzin od kiedy przyjechaliśmy do szpitala z bolesnymi skurczami, przy czym warto zaznaczyć, że z ich powodu nie spałam w przerwach, ponieważ były co ok 3 min , i trwały przez ok minutę każdy. Ok godz 10 byłam już w bardzo złym stanie, nie byłam w stanie się poruszać, krzyczałam z bólu, między skurczami traciłam przytomność, że nagle wszyscy się zlatywali i mnie cucili, czułam się zupełnie bez sił. Poprosiłam panią Nycz o konsultację z lekarzem decyzyjnym. Oczywiście, jak można się spodziewać - odmówiła mi, i zaproponowała podłączenie kolejnej kroplówki z oxytocyną. Gdy się nie zgodziłam (nie chciałam podłączenia kolejnej oxy bez rozmowy z lekarzem), usłyszałam że "nie jestem w hotelu żeby się nie zgadzać na coś), po czym (podkreślam) BEZ MOJEJ ZGODY została mi podłączona kroplówka, po której było tylko gorzej. Dostałam skurczy partych. To było coś strasznego. Nie mogłam przeć, ból nie do wytrzymania... Zbadano mnie. Pani Nycz uznała, że mam rozwarcie prawie 9cm więc zaraz na pewno urodzę. Nagle poczułam, jak coś ze mnie zaczęło wyciekać. Zleciała się cała ekipa, przy głowie założyli mi parawan, zabrali wszystkie podkłady, po czym w popłochu uciekli i kazali nie przeć ( no jak to? przecież dobrą godzine temu miałam 9cm, i nic się nie zmieniło??!!). Poprosiłam znów o rozmowę z lekarzem, poraz drugi usłyszałam odpowiedź odmowną. Tego było za wiele, poprosiłam tatę mojego maluszka, o telefon do lekarki, która pracuje w tym samym szpitalu o opiekowała się nade mną przez całą ciąże (zrobiłam błąd, że nie zadzwoniłam od razu, ale nie chciałam kobiety fatygować w piątek o 5 rano, bo przecież wszystko może pójść dobrze i wcale jej angaż nie będzie potrzebny). Gdy to usłyszała inna położna towarzysząca pani Nycz, wezwała doktora decyzyjnego, dr Kaszę. Po ok godzinie, przyszedł do mnie zapytać, o co chodzi. Opisałam mu całą sytuację, i powiedziałam, że chciałabym cięcie, ponieważ cały czas coś jest nie tak, mały ma skoki tętna, ja ciągle tracę przytomność... Przy wszystkim byla pani Nycz, która w tej chwili powiedziała do doktora: "Pani tutaj ma 9cm rozwarcia, zaraz urodzi, może Pan wracać do swoich zajęć doktorze". Na szczęście, doktor Kasza, nie posłuchał i mnie zbadał. Okazało się, że mam 5 cm rozwarcia, skurcze parte, krwawienie z macicy i natychmiast skierował mnie na salę operacyjną na cesarkę, gdzie przyszedł na świat mój synek - 4300g i 60cm. Niedotleniony, nie płakał od razu, na szczęście jednak szybko się "ogarnął" i wszystko wróciło do normy icon_wink.gif Nie zapomnę do końca życia komentarza pani nycz... "Synek gruby jak jego mamusia", wypowiedzianego z chamskim przekąsem.. Po ponad 30 godzinach, porodu sn, wykonano cesarskie cięcie. Potem już było wszystko ok, doszłam do siebie dość szybko. Wszyscy lekarze i położne, którzy byli przy moim porodzie, odwiedzili mnie w sali. Oczywiście każdy, z wyjątkiem pani Nycz. I najważniejsze: w dniu wyjścia ze szpitala, przebadano mnie. Zrobiono USG jamy brzucha. Na szczęście, byli przy tym młodzi stażyści za moja zgodą. Młoda lekarka robiła mi badanie, kiedy jeden z nich zapytał "co to jest, w środku, w macicy?" Wtedy się okazało, że było jakieś pęknięcie, z którego było krwawienie i zostało po cc zaszyte. Jednak poproszono mnie, bym tego faktu nie ujawniała... no cóż. Nie ujawniłam. Ciągle noszę się z myślą złożenia skargi albo sprawy do sądu... Z jednej strony nie chce rozdrapywać ran, a z drugiej wiem, że to nie pierwszy taki przypadek w tym szpitalu (rodziły tam dwie moje kuzynki, każda przeszła praktycznie analogiczną sytuację).
Lena.113 2015.02.02 11:33
Radzę skontaktować się z prawnikiem specjalizującym się w odszkodowaniach,dokumentacje choroby córki pani ma,wyrwanie powieki dziecka...rozcieńczonego głowy,zwlekanie z cesarza kilka dni mimo zaleceń lekarza prowadzącego... Szpital chciał zaoszczędzić, niech teraz płaci za podjęte ryzyko,błędy ewidentne i cierpienia pani i córki... Uzyskane pieniądze przeznaczyłabym na rehabilitację prywatna córki ,niwelację napięcia mięśni,ewentualne korekty plastyczne powieki gdyby opadała w przyszłości. Domagałabym się również zadośćuczynienia dla siebie za traumę, trwały uraz psychiczny,czeka panią zapewne terapia u psychologa i seksuologa... Zrobiłaby. To dla dobra dziecka,by nie zabrakło pieniędzy na jej leczenie gdyby okazało sie konieczne I b ważny aspekt jak nie wyciągnie sie konsekwencji wobec tych osób,lekarzy,położnej,nadal bedą tak traktować nasze koleżanki,córki,siostry...
Nie masz konta? Zaloguj się, aby pisać swoje własne artykuły.