Opublikowany przez: Kasia P. 2014-06-25 16:19:38
Dziękujemy za listy do redakcji!
W tym tygodniu swoją poruszającą historię rodzinną opowiada nam:
Pani Joanna spod Gliwic.
Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży całkowicie zmieniłam tryb życia. Przeszłam na L4, zaczęłam bardziej o siebie dbać, lepiej się odżywiać. Zrezygnowałam z picia kawy, zaczęłam więcej spacerować. Z radością kompletowałam wyprawkę i niecierpliwie oczekiwałam mojej ukochanej córeczki. Moja ciąża przebiegała wręcz książkowo, nie było żadnych komplikacji, jedynie lekka anemia, z której lekarz prowadzący wyciągnął mnie w bardzo krótkim czasie.
Od początku ciąży ginekolog powtarzał mi, że nie dam rady naturalnie urodzić dziecka ze względu na przewężenie kości miednicy. Kiedy 21 stycznia 2014 r., dzień po planowanym terminie porodu przyszłam do niego na kontrolę, skierował mnie na Oddział Ginekologiczno – Położniczy do szpitala. Na skierowaniu do szpitala lekarz prowadzący uwzględnił, że moja miednica jest ścieśniona i kieruje mnie na wykonanie cięcia cesarskiego.
Po przyjęciu do szpitala wykonano USG i zostałam zbadana . Lekarz zignorował zalecenie lekarza prowadzącego i zadecydował podłączenie kroplówki z oksytocyną i próbę wywołania porodu naturalnego. Wywołanie porodu jednak nie powiodło się i tego samego dnia zostałam przeniesiona na Oddział Patologii Ciąży. Następnego dnia lekarze na oddziale zdecydowali o dalszym wywoływaniu porodu. Kiedy w końcu powiedziałam im o moich obawach odnośnie porodu naturalnego lekarze zapewnili mnie, że jeśli nie będzie postępu porodu od razu wykonają cesarskie cięcie. Zapewnili mnie również, że ze względu na ścieśnienie miednicy nie będą próbowali zakończyć porodu kleszczowo ani poprzez vaccum.
W sobotę 25 stycznia rano miałam zostać ponownie podłączona pod kroplówkę. Pierwsze skurcze rozpoczęły się w nocy z 23 na 24 stycznia około północy. Po kilku godzinach poszłam zawiadomić położną, która kazała mi liczyć czas pomiędzy skurczami i długość skurczu. W końcu skurcze stały się coraz silniejsze i coraz bardziej regularne. Ok. godziny 17:00 24 stycznia trafiłam na porodówkę...
Na sali porodowej czekał na mnie materac upchnięty gdzieś w kącie. Żadnego łóżka, żadnego lekarza, nie dostałam nawet koca, o który poprosiłam. Leżałam na materacu w kącie jak pies i nikt nie raczył się mną nawet zainteresować. W końcu podłączono mi KTG, następnie jakiś stażysta sprawdził rozwarcie. Około godziny 20:00 przyjechała moja mama i kiedy porozmawiała z jakąś lekarką w końcu znalazło się dla mnie wolne łóżko. Potem ponownie podłączono mi kroplówkę z oksytocyną.
Początkowo poród przebiegał pomyślnie. Odeszły mi wody, około godziny 1:00 miałam już pełne rozwarcie, zaczęły się skurcze parte… I nagle wszystko zaczęło zanikać. Skurcze stawały się coraz słabsze i coraz rzadsze. Byłam już wykończona. Kiedy raz na 15-20 minut pojawiał się skurcz, lekarka kazała mi „popierać” i zadowolona stwierdziła, że „główeczka szuka miejsca”. W końcu lekarka (zajęta głównie piciem kawy) postanowiła, że jeśli przez najbliższą godzinę akcja porodowa nie pójdzie do przodu zakończy poród kleszczowo.
Zapytałam co jeśli nie zgodzę się na kleszcze. Odpowiedziała, że wtedy będziemy czekać dalej. Błagałam ją o zrobienie cesarki, również moja mama i siostra prosiły ją o przeprowadzenie cięcia, jednak lekarka była nieugięta.
Obudziłam się w zupełnie innym miejscu. Zegar na ścianie pokazywał godzinę 5:00. Usłyszałam tylko „Dzień dobry, jest pani po operacji cięcia cesarskiego”. Nie wiem jaka część tej informacji do mnie dotarła, zanim zorientowałam się, że niewiele mogę powiedzieć. Zapytałam tylko co z dzieckiem. Powiedziano mi, że urodziło się o godzinie 4:09 i waży
3100 g. Po chwili zjawił się ktoś i wcisnął mi w rękę kartkę ze zgodą na wykonanie cięcia, którą miałam podpisać. Podpisałam. Chwilę później zjawiła się doktor pediatra ze zgodą na natychmiastowe zabranie mojej córki do Kliniki Okulistycznej w Katowicach. Nie zdawałam sobie nawet sprawy z tego co się stało...
Pokaż wszystkie artykuły tego autora
madziatrzos@interia.pl 2015.02.11 00:14
coś strasznego a miał być najcudowniejszy moment w życiu
83.5.*.* 2015.02.04 15:03
Skąd ja to znam... CZytając Pani historię, miałam wrażenie jakbym czytała moją... Rozpoczynając, do szpitala wojewódzkiego w Bielsku-Białej trafilam 10.10.2014roku, w 39 tygodniu po odejściu czopa śluzowego. Na początku, zrobiono mi KTG i zadecydowano o pozostaniu w szpitalu na oddziale patologii ciąży z powodu "rozpoczynającej się akcji porodowej", gdzie miałam czekać do czasu, aż skurcze będą mocne i bardzo regularne. Było to ok godz 5 rano. Po niecałej godzinie, skierowano mnie na porodówkę, gdzie uznano, że porodu nie ma, skurcze za słabe, więc władowano mi pierwszą kroplówkę z oxytocyną, którą dostawałam do ok godz 18, po czym odesłano z powrotem na patologię ciąży ze skrurczami, które były dość silne i przy których zaczynałam mieć problemy z poruszaniem. Tam, zrobiono mi ktg ok godz 19, a o 20 już po raz kolejny leżałam na porodówce, gdzie znów usłyszałam, że rozwarcie ok 2cm, porodu brak, ale z racji tego że "coś się dzieje" zostaję na sali porodowej. I tu muszę zaznaczyć, że na zmianie nocnej trfiłam na dwie świetne położne, panią Agatę Szymlak i panią Dominikę Smolarską (chyba, nie pamietam dokładnie nazwiska, to młoda położna, pracuje na oddziale raptem pare miesięcy). Obie Panie opiekowały się mną należycie, wszystko tłumaczyły, często badały, nie mam nic do zarzucenia. Pamiętam, że Pani Agata powiedziała mi, że pomogą mi jak najszybciej urodzić, ale wszystko postępuje bardzo wolno i niezwykle boleśnie przez podaną kroplówkę, ale wydaje jej się że skończy się cięciem, bo ja męczę się coraz bardziej, skurcze coraz częstrze i mocniejsze, a rozwarcia brak. I tak minął nam czas, na kąpielach, spacerach po szpitalu, podawaniu środków przeciwbólowych, aż do porannej zmiany. I tu zaczęły się poważne problemy. Ja cierpiałam, rozwarcia tak jak wcześniej, nie było wcale więcej. Pamiętam, że zapytano mnie ile waży moje dziecko. Odpowiedziałam, że nikt mnie o tym nie poinformował, więc po wglądzie w ostatnie USG powiedziano, że ok 3500g i będę rodzic siłami natury, to były słowa położnej Grażyny Nycz, fanatyczki dosłownie porodów naturalnych (zaznaczam, że doskonale wiedziała, że moje dziecko waży o wiele więcej, ponieważ w chwili urodzenia ważył 4300g. Rozumiem pomyłkę z USG o max 200g, ale o prawie kilogram... dla mnie było to zatajenie, by nie robić cesarskiego cięcia).Dodam, że na salę porodową przyszła starsza lekarz ginekolog, zapytała mnie o wagę małego. Gdy odpowiedziałam, iż słyszałam że 3500, powiedziała mi tylko że nie ma mowy, ponieważ mam tak duży brzuch, że mały urodzi się co najmniej 4kg, lecz pani Nycz ją przegoniła i powiedziała że na pewno 3500. Potem było tylko gorzej. Skurcze się nasilały, rozwarcia brak, ja już byłam wyczerpana, ponieważ minęło ok 26 godzin od kiedy przyjechaliśmy do szpitala z bolesnymi skurczami, przy czym warto zaznaczyć, że z ich powodu nie spałam w przerwach, ponieważ były co ok 3 min , i trwały przez ok minutę każdy. Ok godz 10 byłam już w bardzo złym stanie, nie byłam w stanie się poruszać, krzyczałam z bólu, między skurczami traciłam przytomność, że nagle wszyscy się zlatywali i mnie cucili, czułam się zupełnie bez sił. Poprosiłam panią Nycz o konsultację z lekarzem decyzyjnym. Oczywiście, jak można się spodziewać - odmówiła mi, i zaproponowała podłączenie kolejnej kroplówki z oxytocyną. Gdy się nie zgodziłam (nie chciałam podłączenia kolejnej oxy bez rozmowy z lekarzem), usłyszałam że "nie jestem w hotelu żeby się nie zgadzać na coś), po czym (podkreślam) BEZ MOJEJ ZGODY została mi podłączona kroplówka, po której było tylko gorzej. Dostałam skurczy partych. To było coś strasznego. Nie mogłam przeć, ból nie do wytrzymania... Zbadano mnie. Pani Nycz uznała, że mam rozwarcie prawie 9cm więc zaraz na pewno urodzę. Nagle poczułam, jak coś ze mnie zaczęło wyciekać. Zleciała się cała ekipa, przy głowie założyli mi parawan, zabrali wszystkie podkłady, po czym w popłochu uciekli i kazali nie przeć ( no jak to? przecież dobrą godzine temu miałam 9cm, i nic się nie zmieniło??!!). Poprosiłam znów o rozmowę z lekarzem, poraz drugi usłyszałam odpowiedź odmowną. Tego było za wiele, poprosiłam tatę mojego maluszka, o telefon do lekarki, która pracuje w tym samym szpitalu o opiekowała się nade mną przez całą ciąże (zrobiłam błąd, że nie zadzwoniłam od razu, ale nie chciałam kobiety fatygować w piątek o 5 rano, bo przecież wszystko może pójść dobrze i wcale jej angaż nie będzie potrzebny). Gdy to usłyszała inna położna towarzysząca pani Nycz, wezwała doktora decyzyjnego, dr Kaszę. Po ok godzinie, przyszedł do mnie zapytać, o co chodzi. Opisałam mu całą sytuację, i powiedziałam, że chciałabym cięcie, ponieważ cały czas coś jest nie tak, mały ma skoki tętna, ja ciągle tracę przytomność... Przy wszystkim byla pani Nycz, która w tej chwili powiedziała do doktora: "Pani tutaj ma 9cm rozwarcia, zaraz urodzi, może Pan wracać do swoich zajęć doktorze". Na szczęście, doktor Kasza, nie posłuchał i mnie zbadał. Okazało się, że mam 5 cm rozwarcia, skurcze parte, krwawienie z macicy i natychmiast skierował mnie na salę operacyjną na cesarkę, gdzie przyszedł na świat mój synek - 4300g i 60cm. Niedotleniony, nie płakał od razu, na szczęście jednak szybko się "ogarnął" i wszystko wróciło do normy icon_wink.gif Nie zapomnę do końca życia komentarza pani nycz... "Synek gruby jak jego mamusia", wypowiedzianego z chamskim przekąsem.. Po ponad 30 godzinach, porodu sn, wykonano cesarskie cięcie. Potem już było wszystko ok, doszłam do siebie dość szybko. Wszyscy lekarze i położne, którzy byli przy moim porodzie, odwiedzili mnie w sali. Oczywiście każdy, z wyjątkiem pani Nycz. I najważniejsze: w dniu wyjścia ze szpitala, przebadano mnie. Zrobiono USG jamy brzucha. Na szczęście, byli przy tym młodzi stażyści za moja zgodą. Młoda lekarka robiła mi badanie, kiedy jeden z nich zapytał "co to jest, w środku, w macicy?" Wtedy się okazało, że było jakieś pęknięcie, z którego było krwawienie i zostało po cc zaszyte. Jednak poproszono mnie, bym tego faktu nie ujawniała... no cóż. Nie ujawniłam. Ciągle noszę się z myślą złożenia skargi albo sprawy do sądu... Z jednej strony nie chce rozdrapywać ran, a z drugiej wiem, że to nie pierwszy taki przypadek w tym szpitalu (rodziły tam dwie moje kuzynki, każda przeszła praktycznie analogiczną sytuację).
Lena.113 2015.02.02 11:33
Radzę skontaktować się z prawnikiem specjalizującym się w odszkodowaniach,dokumentacje choroby córki pani ma,wyrwanie powieki dziecka...rozcieńczonego głowy,zwlekanie z cesarza kilka dni mimo zaleceń lekarza prowadzącego... Szpital chciał zaoszczędzić, niech teraz płaci za podjęte ryzyko,błędy ewidentne i cierpienia pani i córki... Uzyskane pieniądze przeznaczyłabym na rehabilitację prywatna córki ,niwelację napięcia mięśni,ewentualne korekty plastyczne powieki gdyby opadała w przyszłości. Domagałabym się również zadośćuczynienia dla siebie za traumę, trwały uraz psychiczny,czeka panią zapewne terapia u psychologa i seksuologa... Zrobiłaby. To dla dobra dziecka,by nie zabrakło pieniędzy na jej leczenie gdyby okazało sie konieczne I b ważny aspekt jak nie wyciągnie sie konsekwencji wobec tych osób,lekarzy,położnej,nadal bedą tak traktować nasze koleżanki,córki,siostry...
Nie masz konta? Zaloguj się, aby pisać swoje własne artykuły.