Opublikowany przez: Mama Julki 2011-01-13 18:52:07
Opisać poród? Słowa bledną, jeśli chce się w nie ubrać cud, cud narodzin nowego życia...
Będąc w ciąży, ba, nawet już planując ja, setki razy myślałam, jak to będzie? Jakie to uczucie wydać na świat małego człowieczka? Ból był oczywisty, ale zastanawiało mnie coś innego: jakie uczucia w takiej chwili wypełniają serca, serca, która nagle zaczynają być sercem matki i sercem ojca... Jednak to, co podpowiadała wyobraźnia, okazało się niczym, w porównaniu z tym, co przyniosła rzeczywistość.
Julia była planowanym dzieckiem. Troszeczkę kazała nam poczekać na dwie kreski na teście, a zobaczyliśmy je niemal w naszą pierwszą rocznicę ślubu – 9 lipca. Możecie wierzyć lub nie, ale 9 miesięcy (właściwie niecałe w moim przypadku) ciąży to był najwspanialszy okres w moim życiu! Dolegliwości ciążowe nie dawały specjalnie w kość, pięknie utyłam, co dla takiego chuchra jak ja było wprost spełnieniem marzeń ( Miałam piersi!Aaaaa!), czułam się kobieco chyba pierwszy raz w życiu, a brzuszek i uczucie, ze jest w nim mała istotka było niesamowite! Wcale nie przesładzam – ja naprawdę tak się czułam!Grzesiek nosił mnie na rękach, a i reszta rodzinki była podekscytowana perspektywą rychłego pojawienia się nowego członka rodziny – w szczególności moi rodzice, którzy po raz pierwszy mieli zostać babcia i dziadkiem.
Datę porodu miałam wyznaczona na 10 marca 2008, a z badania USG nawet później – na połowę marca. Mimo, ze chcieliśmy poznać płeć naszego pierwszego potomka, bobo w moim brzuszku konsekwentnie odwracało się pupcią podczas każdego USG!:) Dopiero na tym ostatnim w połowie stycznia, nieśmiało pokazało swoje skarby pomiędzy nóżkami i pan ginekolog – ku mojemu wielkiemu zdziwieniu graniczącemu z euforią – oznajmił, że „siusiak to już jej raczej nie wyrośnie!”.Prawie spadłam z kozetki, bo przez całą ciążę wszyscy wmawiali mi, ze to będzie chłopak: a po brzuch masz „na chłopca”, bo tak ładnie wyglądasz, bo pierworodny to powinien być syn, bo tak ci daje w kość kopniakami itd. itp. A tu niespodzianka: nasz Filipek nie ma siusiaka! Tak więc został Julią:)
Od jakiegoś 7 miesiąca byłam świadoma, że raczej nie donoszę do terminu: brzuszek robił mi się twardy, szyjka się skracała, a malutka była coraz niżej i niżej. 19 lutego miałam planową wizytę u położnej, która już bez dwóch zdań stwierdziła, ze lada moment czeka nas poród! Zaznaczyła jednak,że dobrze by było, gdyby dzidzia zaczekała do jutra, bo akurat wtedy zacznie się dopiero 38 tydzień. Tak też się stało – noc minęła z lekkimi bólami i liczyłam barany, bo emocje uniemożliwiały spokojny sen... Mąż chciał zostać w domu, ale kazałam mu iść do pracy, bo tak naprawdę wciąż nie wierzyłam, ze to już – do terminu były przecież jeszcze trzy tygodnie!
Poszedł więc, jednak długo nie zabawił, bo ok. 8:30 – po uprzedniej konsultacji telefonicznej z mamą i kilkudziesięciu spacerach dookoła pokoju – zadzwoniłam i powiedziałam, że „chyba musi wracać do domu”. Za rada mamy zrobiłam na jeszcze po mocnej kawie, a bóle były już co 8-10 minut! Do szpitala ponad 20 km! Jednak ja byłam wprost nieprzyzwoicie spokojna! Nie mam pojęcia, skąd we mnie wziął się wtedy ten spokój – może po prostu miałam przeczucie, że będzie dobrze?...
Mieliśmy stare audi, które wymagało naładowania akumulatora przed podróżą, co jeszcze troszkę opóźniło nasz wyjazd:) W efekcie ok. 9:30 wyjechaliśmy w drogę ku powitaniu naszej córeczki. Przyznam, że w drodze do szpitala bóle troszeczkę dawały już o sobie znać – były co 4-5 minut, a ja ściskałam fotel i zaciskałam zęby. Jednak – jeśli tylko tak to będzie wyglądało – myślałam – to będzie pikuś... Jednak okazało się, ze wygląda to nieco bardziej intensywnie...
W szpitalu byliśmy po 10, a o 12:15 już Julia była na moim brzuchu... Szok? Uwierzcie, ze dla nas to też było niemałe zdziwienie, ba, personel stwierdził, ze długo nie miał tak „szybkiej” pierworódki! Trudno mi więc wspominać szczegółowo, bo nawet nie wszystko zdążyłam ogarnąć i zapamiętać... Po przejściu przez izbę przyjęć i wjechaniu na położnictwo, zostałam położona na sali...matek z dziećmi, bo nie było miejsca na porodówce! Cóż, pewnie myśleli, ze zanim przyjdzie co do czego, miejsce się zwolni. Podłączono mi KTG, które...nie zrobiło wydruku, więc po 15 minutach, uruchomiono je jeszcze raz. Wydruk już był, a nawet zdążyły odejść mi wody...
Gdyby mój czujny mąż nie zawołał pielęgniarki, istnieje prawdopodobieństwo, ze Julka urodziła by się na tej sali, zamiast na porodówce... Na szczęście taks ie nie stało. Na porodówkę doszłam o własnych siłach, chodzenie wręcz dawało mi ulgę, bo bóle już przestały przypominać „pikuś”... Grzesia wysłano po ochraniacze na buty, po które pobiegł jak strzała, rzucając najpierw kilka niezbyt spokojnych słów w stronę pielęgniarek...:)
Twierdzi, ze znalazł mnie...po głosie... Możecie sobie wyobrazić, ze mój głos w tamtym momencie był bardzo, ale to bardzo donośny!:) To, co działo się dalej pamiętam jak przez mgłę. Mam w głowie kilka szczegółów, jak to, ze prawie urwałam mężowi rękę i to, ze cały czas do mnie mówił. Powtarzał, żebym oddychała, zamiast chować twarz w poduszkę. Dodawał mi sił, pomiędzy skurczami, które sprawiały wrażenie, jakby chciały rozerwać mi brzuch na milion kawałków... To nie był pikuś, oj nie! Na szczęście skurcze nie trwały długo.
Po kilkunastu minutach, położna oznajmiła, ze czas już przeć, a ja poczułam, jak wzbiera we mnie energia. Myślałam tylko o tym, żeby nasze dziecko przyszło na świat całe i zdrowe. Powtarzałam to jak mantrę: ja chcę tylko, żeby było zdrowe, chcę, żeby było zdrowe, zdrowe... Nawet nie wiedziałam, że Grzesiek trzymał mi głowę. Miałam zamknięte oczy, a w głowie słowa położnej: Już prawie jest... I nagle poczułam, jak coś maleńkiego i cieplutkiego ląduje na moim brzuchu... Zapłakała dopiero, jak położna połaskotała ja po twarzy: leeee, leeee... Ten płacz rozpoznałabym na końcu świata! Grzesiek kucał przy mnie i patrzyliśmy na nią jak zaczarowani:
-Spójrz, jaka ona ładna! - powtarzałam tym razem jak katarynka...
Z wielkim wysiłkiem nasza kruszynka rozkleiła oczka i uraczyła nas swoim pierwszym w życiu spojrzeniem – spojrzeniem na mamę i tatę, którzy wspólnie witali ją na świecie. Trzymałam ja delikatnie i mówiłam do niej po imieniu: nie mogłam uwierzyć, że oto jest – nasze dziecko. A Grzesiu? Jego spojrzenie mówiło wszystko. Po chwili własnoręcznie przeciął pępowinę, czym przypieczętował pojawienie się naszej Julii na świecie.
Potem Julcia została zabrana do mierzenia i ważenia, a ja zostałam zszyta. Grzesiek asystował do samego końca: wycierał mi brzuch mokrymi ręcznikami, dyskutował z położną o kolorze wód płodowych i łożysku – po prostu profesjonalista, chciałoby się rzec!:) Pytany teraz, jak wspomina poród, odpowiada krótko i zwięźle:
- Było super! - a ja takiego towarzysza przy porodzie życzę każdej przyszłej mamie!
Na sale miałam zamiar wrócić piechotą – po prostu rozpierała mnie energia! - ale pielęgniarki jakoś namówiły mnie na wózek. Śmiały się, ze najchętniej pewnie poszłabym do domu, co miało w sobie dużo prawdy.
Zostałam jednak odwieziona na salę, gdzie razem z Grześkiem czekaliśmy na naszą kruszynkę. Kiedy pielęgniarka ja przyniosła, taką czyściutką, zawiniętą w rożek, nie mogliśmy się na nią napatrzeć: wysokie czoło po tatusiu, pełne usteczka po mnie, nosek jak guziczek – też po mnie, maleńkie uszka – o kurcze, nie odziedziczyła po nas odstających:)
Julcia wazyła 2840 g i mierzyła 51 cm, dostała 10 pkt. Położna pomogła mi przystawić Julkę do piersi. To było wspaniałe uczucie – maleńka od razu zaczęła ładnie ssać wydając przy tym słodkie odgłosy. Byliśmy już we trójkę – to wszystko potoczyło się tak szybko... Czułam się zmęczona, ale nie przyćmiewało to szczęścia, poczucia ulgi, że wszystko poszło tak dobrze i wzbierającej we mnie miłości: miłości do mojej małej rodzinki – męża i córeczki.
Ogromny szok przeżyła moja mam, do której zadzwoniłam zaraz po porodzie. Biedna, myślała, ze odesłali mnie do domu, skoro po 2 godzinach od wyjazdu do szpitala do niej dzwonie! Na wieść, ze jest już babcią omal nie zemdlała! O 16 już z tatą i moja siostrą byli u nas w szpitalu.
Teraz, po prawie 3 latach, wciąż bardzo często wracam myślami do tamtego lutowego dnia. Często też wspominamy z Grzegorzem... Na pewno nie poprzestaniemy na jednym dziecku, a kolejny poród również przeżyjemy wspólnie! Nie wyobrażamy sobie, aby mogło być inaczej! Ból? To nie frazes, ze zapomina się o wszystkim, kiedy kładą ci na brzuchu Twoje dziecko... Można go znieść, nawet tak, jak ja, bez znieczulenie. Dla mnie najlepszym „znieczuleniem” był mój mąż.:) Sam poród nie miał w sobie nic z krwawej jatki, jak go opisują niektórzy, a mojemu mężowi nawet przez chwile nie przyszło do głowy, ze po tym, co zobaczył (i usłyszał:) ), mógłby patrzeć na mnie inaczej niż wcześniej. Wspólne przeżycie tych chwil i powitanie naszej córeczki na świecie jeszcze mocniej nas do siebie zbliżyło – mogę to stwierdzić z całym przekonaniem!
Pokaż wszystkie artykuły tego autora
Mama Julki 2011.01.21 19:55
Dzięki Aguś:) Wiesz, im więcej mija czasu, tym piękniejsze to wszystko mi się wydaje... Tak szybko zapomina się o bólu...
jagienka 2011.01.21 17:22
Twoje wspomnienia Olu powinno się czytać każdemu facetowi, gdy się waha... Ukłony dla Grzesia! I uściski dla całej wspaniałej Trójeczki!
Mama Julki 2011.01.21 17:06
Motylku, Berbecjo dziękuję:) Uważam, ze obecność męża przy porodzie naprawdę wiele daje... Nie rozumiem, czemu kobieta miałaby cierpieć w samotności, skoro dziecko ma dwoje rodziców?...
Nie masz konta? Zaloguj się, aby pisać swoje własne artykuły.