Opublikowany przez: annas82 2011-01-20 20:31:45
Termin kolejnej wizyty u położnej miałam wyznaczony zaraz po świętach w poniedziałek.
Rano zjawiłam się w poradni K. położna podłączyła mnie pod KTG, z którego wynikało, że nasza córka nie ma najmniejszego zamiaru wychodzić na ten zimny świat. Usłyszałam, że jest wszystko dobrze i jeśli wcześniej nie zacznę rodzić, mam się zgłosić 30 grudnia do szpitala. Chcieli dać mi coś na wywołanie porodu, ale ja nie miałam zamiaru słuchać położnej, bo nie chciałam żeby moje dziecko urodziło się w starym roku, albo żebym musiała leżeć w szpitalu w Nowy Rok...sama, bez rodziny, bez męża. Co to to nie! Czas mijał, skurczy nie było, ja czułam sie bardzo dobrze. Sylwestra spędziliśmy w domu, potem Nowy Rok.
Drugiego stycznia postanowiłam stawić się w szpitalu. Rano pojechaliśmy z mężem do szpitala. Byłam już przygotowana, że zostanę, a tu zdziwienia, bo lekarz obejżał mnie i kazał przyjechać na drugi dzień, bo było po rannym obchodzie! Lekko wkurzona zabrałam swoje rzeczy i pojechaliśmy do domu. "Skoro mnie nie chcą, to nie!" - pomyślałam.
Wtorek rano. Wstaliśmy przed 8, zapakowaliśmy się do samochodu i ponownie pojechaliśmy do szpitala. Tym razem byłam o czasie i zostałam przyjęta na oddział położniczy. Skurczów nadal nie było, więc na dzieńdobry dostałam zastrzyk w pupę na wywołanie skurczów. Mąż pojechał do domu, by po południu zajżeć ponownie.
Odczuwalne skurcze pojawiły się w nocy, średnio co 15 minut, ale do porodu było jeszcze bardzo daleko. Kolejny dzień, kolejne zastrzyki, podłączanie pod KTG i czekanie na akcje porodową. I dalej wszystko szło jak po grudzie...a mróz był wtedy tęgi!
Od początku pobytu w szpitalu nie spałam. Pierwsza noc polegała na leżeniu i słuchaniu jak współlokatorki z pokoju chrapią;) Drugiej nocy miałam już regularne bóle, które nie dały zasnąć...
We czwartek zdecydowano, że urodzę, choć do prawidłowego rozwarcia było jeszcze daleko. Po południu przyjechał mój mąż i siedział ze mną, gdy zwijałam się z bólu. Surcze były coraz bardziej bolesne, a rozwarcie ciągle nie postępowało...
Przez całą ciążę nie stresowałam się porodem, myślałam, że wszystko będzie dobrze, że przyjdzie czas i wszystko potoczy się tak jak to natura zaplanowała, a tu zdziwienie. Nic nie szło tak jak powinno.
Po kolejnej wizycie u położnej i sprawdzeniu rozwarcia, które stanęło na 5 cm, zdecydowano że idziemy na salę porodową. W sumi ucieszyłam się, bo to oczekiwanie było naprawde stresujące.
Na porodówce przebito mi pęcherz płodowy by wody mogły odejść. Ich kolor był zielonkawy, więc stwierdzono z niepokojem, że muszę urodzić jak najszybciej. Niestety rozwarcie nadal postepowało w żółwim tempie...a raczej stało w miejscu.
Żeby przyspieszyć rozwój wypadków kazano mi chodzić, ale ból podczas skurczów był tak dotkliwy, że nie wiedziałam co mam ze sobą zrobić. Całe szczęście, że mąż był przy mnie... Czas płynął bardzo wolno a postepów porodu nie było.
Około godziny 21 pani doktor wraz z położną zdecydowały, że nie można już dłużej czekać. Rozwarcie stanęło na 8 cm i ani w ząb nie chciało pójść dalej. Decyzja była jedna - cesarskie cięcie! Nie przypuszczałam, że taki będzie finał, ale ból spowodował, że czekałam tylko, aż dostanę znieczulenie. Okazało się, że nie jestem odporna na ból. Zapytano mnie, na jakie znieczulenie się decyduję - ogólne czy zewnatrzoponowe? Decyzja była prosta - zewnątrzoponowe, bo ma mniejszy wpływ na dziecko.
Zabrano mnie na salę operacyjną. Mąż musiał zostać na korytarzu...a przecież chcieliśmy porodu rodzinnego. Siła wyższa, dobro dziecka było najwazniejsze. Jeszcze tylko ordynator musiał przyjechać do szpitala i możn było zaczynać.
Szczerze powiedziawszy troche się bałam tego znieczulenia, tego że coś może pójść nie tak, ale wszystko przebiegło sprawnie i po chwili nie czułam bólu, a lekarze zajęli się wyjęciem naszej córki z mojego brzucha... Trwało to jakiś czas, a mnie wydawało się, że to była chwila...
O godzinie 23:55 w czwartek 5 stycznie 2006r. nasza córka Maja przyszła na mroźny wtedy świat:)
To było niesamowite uczucie, gdy położono mi moje dziecko na piersi, gdy usłyszałam jak płacze...łzy szczęścia same płynęły z oczu.
W czasie gdy zajęto się Mają, jej ważeniem, mierzeniem, lekarze zszyli mój brzuch, po czym przewieziono mnie na sale. Po chwili przywieziono Majkę, którą położna przystawiła do mojej piersi. Mój mąż wtedy mógł jeszcze na chwilkę do nas wejść... Pamiętam, że popłakał się wtedy ze wzruszenia...on, taki silny, opanowany mężczyzna, tak bardzo wtedy się wzruszył... Narodziny dziecka bardzo wzruszają, a narodziny swojego dziecka poprostu zwalaja z nóg. Byłam mu bardzo wdzięczna, że chciał być ze mną, trwał przy mnie w tym trudnym, ale ważnym dla nas obojga momencie. Dziekuję Kochanie!
To był taki nasz mały cud, który spełnił się mimo przeszkód. Maja była zdrowa, dostała 9 punktów (miała zasinione nóżki), ważyła 3750 gram i mierzyła 58 cm:) a my staliśmy się rodzicami!
Od tamtego dnia mineło ponad 5 lat, a ja nadal wspominam, jak to nasza uparta koza nie chciała wychodzić na ten świat;)
Pokaż wszystkie artykuły tego autora
91.94.*.* 2011.01.25 00:14
Poród fajna sprawa, jestem po trzech. Nie chciałabym przechodzić juz w życiu tego bólu, tej bezradności i męczarni. Wszystkim paniom przed porodem radzę dobrze sie wyspać, bo poród faktycznie trwa długo i jest niestety trudny. Pamiętam osobiście jak "chodziłam po ścianach" z bólu. Trudna sprawa. Ale dzidziunie rozkoszne, to fakt.
81.190.*.* 2011.01.24 08:54
Wzruszyła mnie ta opowieść. Też jestem w ciąży i to po terminie 4 dnij ak narazie. Nic się nie dzieje! Synek się na świat po drugiej stronioe brzuszka nie spieszy... Chyba czuje że na zewnątrz zimno! Uzbrajam się w cierpliwość jak tylko mogę... staram się nie myśleć zbyt intensywnie, bo takie myślenie potęguje mój strach. Jest to drugi poród. Córcia też z oporem i opóźnieniem, ale po 4 dniach czekania była już z nami... a synek? No cóż czekamy!!!
motylek85 2011.01.22 20:41
hehe nio mały uparciuch :) ale teraz jest co wspominać :*
Nie masz konta? Zaloguj się, aby pisać swoje własne artykuły.