No nie powiem, do matury podchodziłam z gigantycznym stresem.
Zacznę od tematów "na miękko", czyli drugi dzień pisemnej (maturę zdawałam w 2000r.), zupełnie się nie bałam, pisałam z matematyki, nic nie powtarzałam, zadania na 6 nie dokończyłam tylko dlatego, że chciało mi się już do łazienki (nie potrafię wytrzymać często bez niej nawet 3 godzin), więc zamiast skupić się na rozwiązywaniu, obserwowałam, czy może ktoś wreszcie wyjdzie, żeby nie być pierwszą
Z ustnego z matematyki byłam zwolniona za 5 z egzaminu pisemnego i takież oceny przez 4 lata liceum.
Ustny zdawałam z języka niemieckiego i też "zero stresu", zdałam na 4, bo miałam śmieszną czytankę z Markiem Twainem i jego "wymianie handlowej" książki na krawat, rozbawiło mnie to tak bardzo i całą komisję, że nie potrafiłam opanować śmiechu i zrezygnowałam z dalszej części egzaminu po części gramatycznej i tej nieszczęsnej czytance
Po prostu śmiałam się tak, że nie mogłam się skupić na tym, żeby coś po niemiecku opowiedzieć o swoim ulubionym miejscu, śmiałam się ja, także komisja, która zaczęła między sobą rozważać, co powinnam opowiadać o swoim ulubionym miejscu, nikt mnie nie słuchał, wszyscy się śmiali, więc w pewnym momencie wstałam i powiedziałam, że nie dam rady dalej i wyszłam
Dostałam więc tylko 4 z ustnego z języka niemieckiego (4 poprzednie polecenia zrobiłam bezbłędnie)
Ale stres przez duże "S" miałam z języka polskiego. Powiem szczerze, ledwo przez ten stres zdałam na dwie dwóje.
W drugiej klasie u naszej polonistki (kiedy przejęła naszą klasę) byłam jej faworytką, bo lubiłam czytać, czytałam "na potęgę", dyskutowałam często na lekcjach w obrębie tematu, miałam dużą wiedzę na temat, którym się zajmowaliśmy. Stres zaczął się w trzeciej klasie, kiedy pewien temat lekcji był dyskusyjny, dotknął trochę moje doświadczenia osobiste, o których musiała się od kogoś dowiedzieć i wręcz "piła" do mnie złością i nienawiścią. Zaczęła mnie "ciąć". To już było widać po pierwszej pracy klasowej od tego czasu. Wybrałam temat opierający się na "Potopie", bo dzieło te przeczytałam z wielką uwagą (przy rekomendacji mojego taty, jego szerokich uwagach o tle historycznym- rozmawialiśmy dużo na ten temat po przeczytaniu przeze mnie tego dzieła). Byłam zresztą jedną z dwóch osób, które przeczytały tę lekturę, oboje wybraliśmy ten temat i oboje dostaliśmy wielką "pałę" za "brak znajomości tekstu literackiego". Było to o tyle bulwersujące, że kiedy ośmieliłam się zwrócić uwagę, że doskonale rozwinęłam temat, podałam odpowiednie argumenty z cytatami i we właściwy sposób rozwinęłam zakończenie (przed rozdaniem prac klasowych było ich omówienie i jak słuchałam tego, jak powinno się rozwinąć dany temat, to wszystko to właśnie tak zawarłam w wypracowaniu), usłyszałam, że to, co zawarłam w pracy, można znaleźć w "każdym streszczeniu" (!). Kupiłam tego dnia wiele streszczeń (bo nie posiadałam wcześniej żadnego) i nie było w nich wielu faktów, które zawarłam. Już nawet pomijam "maglowanie" mnie z treści lektury przez 45 minut jakiś tydzień wcześniej, kiedy byłam pytana o najdrobniejsze drobiazgi, a i tak dostałam 4+ za "nieskładność wypowiedzi (trudno mówić składnie, kiedy ktoś stale wtrąca się i ciągle w pół zdania przerywa, żeby pytać o coś zupełnie innego).
Była też złość o kwestowanie w czasie lekcji na WOŚP (z ramienia samorządu, do którego należałam, i za zgodą dyrektora), bo "Owsiak nie jest autorytetem, a najpewniej to oszust i złodziej".
Były kolejne ciecia na kolejnych pracach klasowych, kiedy np. dostałam 3+ za pracę, bo niby "nie była wyczerpująca", a tydzień później inna osoba w innej klasie podłożyła tę samą pracę jako gotowca (tematy nie były zmienione) i dostała 5, bo "wyczerpała temat doskonale".
I tak przez prawie dwa lata- stres, którego nikomu bym nie życzyła. Nawet chcieliśmy zmienić klasą nauczycielkę, ale dyrektor rodzicom odradził, bo jej godziny mogłaby przejąć tylko jej najlepsza koleżanka, która też była nieco "mściwa".
Na maturę pisemną z języka polskiego poszłam więc przygotowana, ale stres miałam tak wielki, że przez pierwszą godzinę zastanawiałam się nad tematem, przez druga i trzecią starałam się wypunktować pierwszy z brzegu temat, żeby na podstawie planu pisać dalej, a potem stwierdziłam, że... nic nie pamiętam, nawet nie wiem, kto co napisał, o czym i kiedy
Nic zupełnie- pustka... Nawet o imiona autorów pytałam ludzi w innych rzędach, bo tego też nie mogłam sobie przypomnieć... Nawet nie wiem, jakim cudem cokolwiek napisałam, nie pamiętam tematu, chyba trzy strony zapisałam, nie miałam błędów ortograficznych i stylistycznych, ale wiedzy to tam chyba niewiele zawarłam, bo nic nie mogłam sobie przypomnieć... Chyba tylko "uratowało" mnie to, że jak już w ogóle "wkręciłam się" w pisanie, to już samo dalej poszło przez ostatnie 45 min, bo pisałam jak najęta według tego, co nagryzmoliłam w notatkach w brudnopisie dzięki pomocy innych osób. Ściąg nie miałam, bo ich nie robiłam, wiedziałam, że i tak nie byłabym w stanie ich otworzyć.
Na ustnym było podobnie, stres ogromny, do tego stopnia, że jak najpierw na głos przeczytałam polecenia, to "St. Żeromski" przeczytałam jako "Stanisław Żeromski"... I w ogóle wtedy nie wydało mi się to dziwne... Obroniłam się tylko i wyłącznie dzięki próbie rozładowania mojego napięcia przez inną polonistkę i bezbłędnej znajomości gramatyki i ortografii, na pytaniach bezpośrednich od "mojej" polonistki poległam zupełnie, bo nie słyszałam nawet, o co mnie pyta...
Potem do wychowawcy żaliła się, że tak mi słabo poszło, aż była zawiedziona, bo wg niej powinnam byłam o wiele, wiele lepiej zdać maturę- hipokryzja wobec tego, jak się zachowywała wobec mnie przez prawie dwa lata.
Nie dziwię się więc tym, którzy się matury boją z różnych względów. Naprawdę, na studiach wiele egzaminów miałam o wiele łatwiejszych, nawet z bardzo szerokich tematów. A jeśli ktoś ma zatarg z nauczycielem, to niestety nawet szeroka wiedza nie pomoże, także jej świadomość, stres może sprawić, że w głowie mamy zupełną pustkę...