[quote="Bartt"]Ciągle za mało inwestuje się leczenie i naprotechnologię... szkoda. Koszty niższe, a skuteczność wyższa.[/quote]
Mimo wielu odwołań z Twojej strony do "merytorycznych argumentów" i "rzetelności" powyższy cytat pokazuje, że obie pozostają raczej w sferze życzeniowej.
W naprotechnologię inwestuje się w Polsce nieproporcjonalnie dużo w stosunku do jej realnej wartości.
NaPro jest starsza o 4 lata od metody IVF, Hilgers swoje prace nad NaPro zaczął w 1974 roku. Minęło więc trzydzieści osiem lat, wystarczająco dużo, aby pochwalić się solidnymi wynikami i statusem metody uznanej. Tymczasem po zajrzeniu do PubMedu widzimy jedynie dwa (!) badania dotyczące naprotechnologii, w tym jedno poświęcone etyce, więc nieistotne w dyskusji medyczno-prawnej, drugie zaś poświęcone skuteczności tej metody. Autorem badania jest dr Boyle, propagator tej metody, a więc człowiek, którego nie można posądzać o nieżyczliwość wobec NaPro. Z badania wynika, iż bezwzględna skuteczność NaPro w ciągu, uwaga 24 miesięcy leczenia, wyniosła nieco ponad 20%. Zestawmy to z metodą ivf: 20-40% skuteczności na jeden cykl leczenia.
W dodatku 1/3 grupy badanej odpadła z programu NaPro przed zakończeniem badania zniechęcona jej wyczerpującym charakterem: codzienne badanie biomarkerów, a więc obserwacja śluzu i współżycie na komendę. Faktycznie niezwykła przyjazność naturze i naturalnej prokreacji...
Wracając do PubMedu: po 38 latach istnienia NAPro udało się osiągnąć dwie rzeczy, które trudno byłoby zaliczyć do sukcesów. Po pierwsze ta metoda ma wciąż status metody eksperymentalnej, ponieważ jej twórcy nie zgromadzili wystarczającej ilości dowodów i badań potwierdzających skuteczność terapii.Zgromadzili tylko jedno badanie. Po drugie: punkt pierwszy jest ściśle związany z faktem, iż termin "naprotechnologia" jest zastrzeżonym znakiem towarowym Instytutu Hilgersa i nikt poza nim oraz naznaczonymi przez niego badaczami, nie ma prawa prowadzić badań nad skutecznością naprotechnologii. Dlaczego? Czyżby było coś do ukrycia?
To dość osobliwe zjawisko w nauce, której cnotą naczelną jest możliwość falsyfikowania tez w służbie człowiekowi i jego zdrowiu. Badania otwiera się własnie po to, aby można się było wzajemnie sprawdzać, powtarzać wyniki w różnych grupach kontrolnych, weryfikować rezultaty. A więc po to, aby ustalenia naukowe były bezpieczne dla człowieka, skuteczne i sprawdzone. Przykładem jest metoda in vitro posiadająca na swoim koncie ponad 37 tysięcy badań (zrecenzowanych, zweryfikowanych) prowadzonych na całym świecie przez tysiące zespołów badawczych.
Niestety naprotechnologia mimo całej swojej rozbudowanej ideologii i sporej skuteczności we wciskaniu kitu ("koszta niższe, a skuteczność wyższa"- jaka skuteczność? Skąd brana? Kto ją sprawdzał?) nie była w stanie wykonać tak podstawowego kroku jak transparencja.
Wszystkie oszałamiające dane w rodzaju "80% skuteczności" pochodzą z wewnętrznych zasobów klinik naprotechnologicznych i mają dokładnie taką samą rangę jak moje oświadczenie, że mam 99% skuteczności w leczeniu jaskry przez nakładanie rąk na oczy i czerpanie leczniczej energii z kosmosu. Są po prostu humbugiem.
Warto też przypomnieć sobie początek metody in vitro. Prace nad zapłodnieniem pozaustrojowym prowadzono z jednego podstawowego powodu dotyczącego konkretnej grupy pacjentek. Chodziło o płodne kobiety z niedrożnymi jajowodami. Te kobiety miały owulację, miały macice, były zdrowe, a ich partnerzy mieli prawidlowe nasienie. Był tylko jeden problem: nie mogły zajść w ciążę, ponieważ komórki jajowe nie były w stanie przedostać się przez niedrożne jajowody. Ówczesna medycyna nie mogła im pomóc, ponieważ operacje udrożniania jajowodów mają niską skuteczność, po przekroczeniu pewnej granicy wiekowej u kobiety są nieskuteczne, a przy tym każda ingerencja w jajowód oznacza wysokie ryzyko powstania zrostów, które jeszcze pogarszają i tak złą sytuację wyjściową.
To dlatego postanowiono znaleźć metodę leczenia, która obejdzie niepłodność mechaniczną.
Dziś naprotechnologia przedstawiana jako "nowość" i "innowacja" odwoluje się właśnie do tamtych metod, które - nalezy to powiedzieć wprost- są archaizmem endoskopii i operatywy. Zrezygnowano z nich ponad 30 lat temu nie dlatego, bo ktoś chciał zarobić pieniądze na in vitro, a dlatego, ponieważ udrażnianie jajowodów już 30 lat temu było mało skuteczne i skazywało pacjentki na trwałą bezdzietność.
Wracanie do technik zarzuconych przed ćwierćwieczem (naprotechnologia silnie promuje operatywę i laparoskopowe udrożnianie jajowodów) i nazywanie ich "nowatorskim podejściem do leczenia" jest szukaniem naiwnych, którzy dadzą się zwieść hasłom reklamowym.
Wielu rodzajów niepłodności nie da się wyleczyć przyczynowo. Zalicza sie do nich właśnie niedrożnosć jajowodów, zaawansowana endometrioza, a przede wszystkim czynnik męski, który w ciągu ostatnich dekad stał się plagą. Można je leczyć jedynie objawowo, bo celem leczenia niepłodności nie jest uzyskanie pięknego śluzu ani szybkich plemników, a zajście w ciążę.
I dlatego metoda in vitro jest metodą leczenia niezaleznie od tego, co usiłują przeforsować liczni ignoranci twierdzący, że wyleczenie ma miejsce wtedy, kiedy usunie się przyczynę choroby. Warto zaproponować im kontynuację tej misji w środowisku pacjentów chorych na stwardnienie rozsiane czy cukrzycę insulinoodporną. Sądzę, ze cukrzycy z radością się dowiedzą, iż nie powinni mieć refundowanej insuliny, bo przecież zastrzyki ich nie wyleczą z choroby.
nie mam możliwości znalezienia cytatów, ale zdaje się, ze w dyskusji było też coś o selekcji zarodków, którą zinterpretowano tu jako dowód na zabijanie zarodków. Mam złe wieści: słowo selekcja w odniesieniu do embriologii nie oznacza eliminacji, a ustalenie kolejności transferu. Znaczy to, że z np. 6 zarodków wybieramy do transferu świeżego zarodek najlepiej się dzielący, a pozostałe zamrażamy. Dodatkowo nadliczbowe zarodki są rzadkością, jedynie ok. 30% par podchodzących do ivf udaje się takie nadliczbowe zarodki mieć. Współczesne techniki mrożenia (obecnie stosuje się witryfikację) nie tylko nie uszkadzają zarodków i nie zmniejszają ich szans implantacyjnych, ale coraz głośniej mówi się o tym, że racjonalnym postępowaniem medycznym byłyby transfery wyłącznie zarodków mrożonych z uwagi na "hormonalne wyciszenie" organizmu kobiety, które daje większą szansę na niepowikłaną ciążę.
Na świecie do tej pory urodziło się ponad milion dzieci z zarodków zamrożonych, co jest chyba najlepszym dowodem obnażającym indolencję ludzi próbujących wmawiać, iż mrożenie szkodzi zarodkom i oznacza dla nich wyrok śmierci. Wyrokiem śmierci dla miliona żyjących już dzieci byłoby zakazanie mrożenia zarodków, z czego chyba głosiciele bzdur mało zdają sobie sprawę, bo to bardzo niewygodna replika.
i na sam koniec: argumentacja, iż refundacja ivf jest w interesie "lobby invitrowego" (czymkolwiek to lobby miałoby być) jest tak naiwna, że aż śmieszna. Sytuacja braku prawa i jednocześnie całkowitego sprywatyzowania rynku medycyny rozrodu jest sytuacją wymarzoną dla każdej kliniki in vitro. Żadnych wymagań prawnych, kontroli i akredytacji, a przy tym nieograniczona możliwość samodzielnego ustalania cen zabiegów opłacanych gotówkowo lub bezgotówkowo- dziś wpłata, dziś usługa. Żyć nie umierać.
Z chwilą refundacji pojawiają się wymagania: trzeba wykazywać skuteczność, spełniać wymogi jakości, raportować, unowocześniać sprzęt, szkolić personel, dawać się kontrolować i - co najgorsze- czekać na zwrot z NFZ, który nastąpi albo nie, czasem z wielomiesięcznym opóźnieniem. Kupa biurokracji i niewygód za cenę zerowego własnego zysku finansowego.
Refundacja jest jedynie w interesie pacjentów. Żadnej klinice nie jest na rękę.