Opublikowany przez: truskawkojablko 2012-03-23 22:03:55
"Tak długo czekałam na chwilę, w której usłyszę - może się Pani już cieszyć!
Chwila ta niestety nie nastąpiła zbyt szybko...staraliśmy się z Krzysztofem o dziecko dosyć długo. Była to żmudna i smutna (połączona często z chwilami płaczu i bezradności) droga. Wędrówki od jednego lekarza do drugiego. Każdy miał inną teorię, co do mojej niemożności zajścia w ciążę. Zdecydowałam jednak, że skupię się na jednym z nich i będę słuchała jego wskazówek, będę posłuszna i zrobię wszystko, co będzie konieczne. Tak też było! Musiałam stosować jakąś starą metodę kalendarzykową, nigdy jej nie lubiłam, nie stosowałam i...była to dla mnie udręka, kiedy codziennie zmuszona mierzyłam temeraturę, która niby miała wskazać przyczyny moich problemów. Ale tak na chłopski rozum, kto by w to wierzył? Wystarczy wypić wieczorem herbatę i wykres leży w gruzach! Ale nic dałam radę! Mierzyłam przez kilka miesięcy, codziennie rano i wieczorem. Starałam się nawet chodzić spać o tej samej godzinie, bo każde zmiany wpływały na ten cholerny wykres!
Wreszcie przyszedł dzień, kiedy sobie odpuściłam. Doszłam do wniosku, że uniosę się jak balon niedługo od tych hormonów. Nie dałam rady ich przyjmować. Wiecznie chodziłam wkurzona i rozdrażniona. Zatrzymała się miesiączka...zapaliło się światełko... Poszłam do lekarza i usłyszałam, że za wcześnie mam się nie cieszyć, więc wyszłam i popłakałam się, bo to znaczyło problemy. Wyjechałam do rodzinnego domu, tam zrobiłam po tygodniu badanie krwi, wyszło że jestem w ciąży ;-) Kto by się nie ucieszył! Myślałam, że zwariuję, nie wiedziałam czy mogę komuś powiedzieć, czy to za wcześnie...a co jak...?
Kiedy wróciłam do domu i powiedziałam o tym Krzyśkowi, ucieszył się bardzo ale oboje czuliśmy radość "podszytą niepokojem". Ponieważ nie było wskazań do lerzenia, pracowałam normalnie i czułam się świetnie. Marzyłam, wymyślałam, planowałam, płakałam i śmiałam się równocześnie. Już wtedy wiedziałam, że będę karmiła mluszka piersią jak długo się da, że stworzę mu warunki najlepsze na świecie.
Dobiliśmy do 9 miesiąca. W nocy (2 dni przed terminem) odeszły mi wody. Pojechaliśmy do szpitala, tam zajęła się mną jakaś pani doktor, której byłam najwyraźniej "przeszkodą" w tym dniu, ale nie zraziłam się. Zbadała mnie (nieco boleśnie) i uznała, że to nie wody ale nie wie co, więc wylądowałam na patologii. Tam spędziłam jeszcze dwa dni, bo mały najwyraźniej chciał przywitać się ze mną planowo ;-) Wieczorem (poród był następnego dnia) lekarz miał obchód, stwierdził, że jak nie urodzę w nocy to mam dostac oksytocynę i rano najpóźniej ma byc sprawa załatwiona. Niestety ta noc okazała się najgorszą w moim życiu! Dostałam okrutnych boleści brzucha, najpierw były one w pewnych odstępach czasu, potem nie było ich już wcale...A na dyżuże bezduszna położna ;-( nie wierzyła w ani jedno słowo, które kierowałam do niej. Ja mówię, że boli, że nie wiem co się dzieje, a ona na to, że ktg nic nie pokazuje i że wymyślam. Ponieważ rozwarcia nie było, miała jeszcze większą satysfakcję, żeby mnie dobić. Chodziłam po korytarzu, żeby nie budzić koleżanki obok - położna na to, że "mam się położyć, a nie cudować". Brałam prysznić, żeby złagodzić ból, a ona na to, że "prysznic to się bierze raz a nie 10 razy" itd. Najgorsze jednak było zdanie tj położnej: "My Kobiety jesteśmy jak ssaki, tak samo rodzimy i karmimy, ale powinnyśmy różnić się od nich tym, że myślimy..." - uśmiechnęła się pod nosem i wyszła... Na każdym kroku starała się mnie poniżyć i udowodnić, że jestem bezmyślną osobą, która nie wie o co chodzi...
Około 6 nad ranem nie wytrzymałam i sama poszłam poprosić o badanie i sprawdzenie rozwarcia...ale sił już nie miałam na nic! Okazało się, że pojawiło się i poszłam na salę porodową. Nie dostałam wcale żadnej oksytocyny (a rowarcie było małe), miałam być nie ruszona, a nacięli mnie okrutnie. Urodziłam wreszcie siłami własnymi! Mały, śliczny Wojtuś ;-)
Moja radość była ogromna! Wróciłam na patologię, bo na oddziale noworodkowym miejsc nie było. A tam co? Ta sama położna przez kolejne dwa dni. Przez te dwa dni spędzone z nią czułam, że coś się ze mną dzieje...jeszcze nie wiedziałam co. Była tak zdeterminowana, żeby dokumentnie mnie psychicznie zniszczyć, że nawet obiad przynosiła dla mnie i wtedy krytykowała, że nie mam kiedy dziecka przewijać, tylko w porze obiadowej...że nawet stolika nie uszykowałam...że krzywdę robię dziecku, bo ciągle wisi na piersi itd. istny koszmar!
Udało jej się! W 5 dniu błagałam lekarza, żeby dał mi coś na wzmocnienie psychiki, bo mam dosyć, nie radziałam sobie z tym wszystkim. Do tego Wojtuś ciągle płakał i płakał, prawie nie spał, nie chciał pić mleka z piersi...Trudno było...Wyszłąm ze szpitala z ziarnicą (bo nikt mnie ani razu nie zobaczył, czy się dobrze goję), wszystko wisiało na włosku. Wyszłam z depresją poporodową, którą też zawdzięczam szpitalowi (położnej)...tyle sygnałów z mojej strony, a oni pozbyli się problemu do domu! Dziś żałuję, że byłam na tyle słaba, że nie umiałam zawalczyć o swój honor, godność, o ludzkie traktowanie. Borykałam się przez nich z depresją przez okrągłe i długie 5 m-cy. Odbiło się to znacznie na mojej psychice, moim synku, a najgorsze na moim związku.
Moja nowa rola, rola Matki/Rodzica nie miała łatwych początków, tym bardziej nie daruję sobie i ...tego utraconego czasu, tych 5 m-cy. Nie mogłam przez to karmić piersią...to kolejna moja porażka. Musiałam mocno przewartościować swoje życie, sama sobie wytłumaczyć, że nie wszystkoda się w życiu zaplanować. Czasem życie weryfikuje plany, czasem inni ludzie. Dziś jestem szczęśliwą mamusią 10 miesięcznego Wojtka i spełniam się w tej roli szczęśliwie ;-)
Ania W.
„Moja nowa życiowa rola – rodzic KONKURS”
Pokaż wszystkie artykuły tego autora
Nie masz konta? Zaloguj się, aby pisać swoje własne artykuły.