Opublikowany przez: aneta33
Całą tę upragnioną ciążę, o którą staraliśmy się kilka lat, przebiegłam jakby uskrzydlona szczęściem. Nie mogłam doczekać się porodu, chodziłam do szkoły rodzenia, sama wybrałam szpital. Aż nadszedł ten dzień, a raczej noc, gdy zaczęło się coś dziać...
Nie bałam się, gdyż był to 38. tydzień i wiedziałam, że jest już czas. Pojechaliśmy z mężem do szpitala. I tam się zaczęło. Na izbie przyjęć pani po przeczytaniu pieczątki na mojej karcie ciąży zasypała nas uwagami i pretensajmi, że chodzimy "sobie" prywatnie do lekarza, a rodzić przychodzimy do szpitala. A gdzie się rodzi?????
Po krótkiej wymianie zdań z mężem wezwała do mnie lekarza. Po "jakimś czasie" pojawił się Pan doktor. Po usg kazał nam udać się na porodówkę. Tam okazało się, że muszę na patologię ciąży. Nikt mnie nie słuchał, nikt nie przychodził...
Podłączyli mi najpierw jedną kroplówkę, potem drugą na wyciszenie macicy i tak przeleżałam cały tydzień nie wiedząc co się dzieje. Nikt z mojej rodziny nie był w stanie się niczego dowiedzieć od personelu szpitala.
Dopiero po kilku dniach okazało się, że pracuje tam znajoma szwagierki. Pani po rozmowie ze mną kazała nie przyjmować żadnych leków. To był szok dla mnie i moich koleżanek z sali. Ósmego dnia oznajmiono mi, że jak nie urodzę, to idę do domu. Znajoma Pani zaprosiła mnie wieczorem do zabiegowego i pomogła usunąć czop. W nocy po kilku godzinach liczenia skurczy i częstotliwości poszłam na porodówkę pełna nadziei.
Tam pani położna niezbyt miło przywitała... "W nocy się śpi, a nie rodzi" - to usłyszałam na dzień dobry. Koszmarem było czekanie aż pozwoli zadzwonić do męża. Jemu zrobiła wykład na temat rodzicielstwa oraz trudów jakie ono niesie ze sobą. Gdy mąż poprosił by zajęła się mną zamiast drzemać w pokoju obok oburzyła się, iż to mnie nie chce się urodzić.
Tak męczyłam się 9 godzin. Dopiero rano, gdy przyszła inna zmiana i nasza znajoma, zaczęła się akcja, bieganie. Mnie kazano nawet sę nie wysilać, gdyż podawane mi wcześniej leki tak skutecznie mnie wyciszyły, że właściwie rodziłam bez bóli nie zdając sobie z tego sprawy.
Maluszek urodził sie zdrowy. I to było dla mnie (wtedy wydawało mi się) mega szczęście. A to był dopiero początek moich problemów...
Ja po porodzie straciłam przytomność. Pozszywana byłam tak, że bez okładów z kory dębu nie byłabym w stanie wstać z łóżka. Później zaczęła się skacząca gorączka do 41 stopni, dreszcze, napady zimna, gorąca. Tłumaczono to zapaleniem piersi,którego nie miałam gdyż piersi były drożne a pokarmu miałam w sam raz.
Szczęśliwie udało nam sie wyjść ze szpitala po 10 dniach - po tym jak podano mi w czwartej dobie po porodzie kilka jednostek krwi. Ale tak naprawdę do siebie doszłam dopiero w domu... Na do widzenia usłyszałam, że poprostu miałam pecha.
Po sześciu tygodniach na wizycie kontrolnej u mojego lekarza usłyszałam, iż przeszłam sepsę, o której nikt mi nie powiedział! Nie opisałam tutaj wszystkich szczegółów traktowania psychicznego matki nie mającej dziecka przy sobie.
Teraz jestem w 33. tygodniu drugiej ciąży i sama myśl o porodzie spędza mi sen z powiek. Nie będę już rodziić w tamtym szpitalu, ale mimo to po powyższych przeżyciach strach jest ogromny.
Pokaż wszystkie artykuły tego autora
Nie masz konta? Zaloguj się, aby pisać swoje własne artykuły.