Swoją drugą połówkę nieraz dane nam jest poznać w najmniej oczekiwanym momencie. Życie Asi Szczepanek na zawsze zmieniło wyjście do baru z koleżanką 17 listopada 1996 roku.
Taka zwykła niedziela - 17 listopada 1996r
Zadzwoniła do mnie znajoma. Nawet nie koleżanka, znajoma. Zapytała, czy możemy się spotkać. Pewnie, że możemy, powiedziałam zadziornie, bo byłam przekonana, że chodzi o chłopaka, który dwa tygodnie wcześniej zostawił dla mnie jej siostrę. Kilka godzin później siedziałyśmy przy stoliku w znanej, lokalnej "mordowni". Kaśka nic nie wiedziała o siostrze, Wojtku i mojej roli w tym trójkącie. Ale chwilę później wypatrzyła przy barze kolegę, który jej się podobał. Zaprosiła go do naszego stolika. Też miał na
imię Wojtek. Gdyby ktoś powiedział mi wtedy: Właśnie poznałaś swojego przyszłego męża - zaśmiałabym mu się w twarz.
Pierwsza randka
Szłam do szkoły z koleżankami, kiedy jakiś wariat na motocyklu przejechał ulicą, zawrócił i zatrzymał się tuż obok. Zdjął kask, powiedział Cześć i dziewczyny, jak jedna, rzucając porozumiewawcze spojrzenia, rzuciły się do przodu, zostawiając nas samych. To był on, Wojtek z baru. Powiedział, że chciał mnie odprowadzić wtedy do domu, ale odprowadził Kasię, bo oddałam jej jego przechwycone wcześniej klucze. Zaproponował spotkanie. Chwila wahania... Przeanalizowałam w myślach sytuację z Wojtkiem nr 1 milczącym od kilku dni i zgodziłam się. Następnego dnia przyjechał po mnie motocyklem i nasza miłość wybuchła z prędkością 150 km/h.
Dwóch Wojtków
Dzwoni telefon.
- Mamo, odbierz! Jeśli to Wojtek X to powiedz, że mnie nie ma.
- Rany boskie, skąd mam wiedzieć, który dzwoni?
- Oj, przedstawi się, odbierz!!!
Odbiera.
- Nie, Asi nie ma w domu.
Nie minęło pół godziny, dzwonek do drzwi.
- Mamo, otwórz. Jeśli to X, to nie ma mnie, coś wymyśl.
Mama odprawia X, za pięć minut kolejny dzwonek do drzwi. Przychodzi właściwy Wojtek. Wojtek X czai się niedaleko, widzi motocykl i już wie. Nie dzwoni nigdy więcej. Ale wtedy jestem już pewna, że nie liczy się nikt, tylko Wojtek Y. Chwilę później, łamiąc z nerwów długopis w dłoniach, zapytał mnie czy jest szansa, żebyśmy byli razem. Do dziś trzymam ten długopis w skrzynce z naszymi skarbami.
Nasze początki
Oszalałam. Oboje postradaliśmy zmysły. Spotykaliśmy się prawie codziennie. Gdy nie mogliśmy się spotkać, pisaliśmy listy. Wysyłałam mu pocztówki, chociaż mieszkał 10 minut drogi ode mnie. Spałam w jego koszulce, żeby czuć jego zapach. Maturę zdałam w miłosnym transie. Studia? Tylko zaoczne. Nie mieściło mi się w głowie, że mogłabym sama wyjechać. Zaczęłam pracę w ciastkarni jako pracownik ds. sprzedaży. Rozpoczynałam codziennie o 4:15, co drugi weekend jeździłam na uczelnię, ale najważniejsze, że byliśmy razem.
Ślub w niedzielę
Kiedy braliśmy ślub miałam 21 lat. Jedni mówili „wariatka”, drudzy obserwowali mój brzuch podejrzewając, że jestem w ciąży. A my po prostu mieliśmy już dość życia na dwa domy. Wesele miało być skromne. Mała
restauracja za miastem, tylko najbliższa rodzina, w sumie 30 osób. Za to podczas ślubu w kościele mieliśmy około dwustu świadków, bo żeby zgrać termin pasujący nam i księdzu, zdecydowaliśmy się na ślub w niedzielę, podczas mszy świętej. Było pięknie. Niczego bym nie zmieniła.
Nasza codzienność
Zamieszkaliśmy na parterze w domu moich rodziców. Wyremontowaliśmy kuchnię i łazienkę, za łoże małżeńskie służył nam wielki materac. W pokoju nie było mebli, z sufitu zwisały żarówki. Znajomi przychodzili i dziwili się: Nie macie telewizora?. Mieliśmy inne priorytety. Moje studia, benzyna do motocykla, książki, wakacje. Zwolniłam się z pracy, przez jakiś czas zajmowałam się siostrzenicą. Aż pewnego dnia zaciągnęłam się jako członek komisji w wyborach samorządowych. Tam poznałam redaktora naczelnego lokalnej gazety, który po kilku minutach rozmowy zaproponował mi pracę. Pracę, która pochłonęła mnie doszczętnie. Wszystkiego musiałam się uczyć, więc zdarzało się, że wracałam wieczorem. Nowi ludzie, nowe kontakty. Czułam się jak ryba w wodzie. Wtedy po raz pierwszy między mną a Wojtkiem coś zaczęło się psuć. Z miesiąca na miesiąc oddalaliśmy się od siebie, aż w końcu przestaliśmy szukać sposobu, by to zmienić.
Kryzys
Gdy dojrzałam do decyzji, że chcę ratować nasz związek, zadawaliśmy sobie pytania, czy jest jeszcze co ratować. Uparłam się, chciałam sklejać nasze puzzle z powrotem. Wojtek nie wierzył, że się uda. Został chyba
tylko dlatego, żeby udowodnić mi, że nic już się nie da zrobić. Koleżanka podpowiadała: Zróbcie sobie dziecko. Nie chciałam go łapać na ciążę. Chciałam, żeby nasze dziecko zrodziło się z miłości, a nie z problemów. Po roku odbudowywania związku usłyszałam w końcu Dziękuję, że nie pozwoliłaś mi wtedy odejść. Po kilku miesiącach test ciążowy zrobił ze mnie najszczęśliwszą kobietę na naszej półkuli.
Nas troje
Marzyłam, żeby mieć syna. Kiedy lekarka patrząc w monitor podczas USG powiedziała, że to chłopiec, wycierałam łzy rękawem. Termin porodu mieliśmy na koniec grudnia. Niespokojne święta, Sylwester, w końcu 4 stycznia 2006 roku dostałam skierowanie do szpitala. Kroplówka z oksytocyny zdziałała cuda. Położna, która wysłała Wojtka do domu twierdząc, że wieki miną, zanim urodzę, po 5 godzinach krzyknęła: Szybko, niech pani dzwoni po męża, bo zaraz się zacznie!. Wojtek wbiegł na porodówkę w chwili, gdy Witek wyskoczył na świat. Zahaczył nogą o kabel i prawie przewrócił lampę, ale później już z wdziękiem i wprawą, jakby robił to kilka razy dziennie, przeciął pępowinę. Byliśmy prawdziwą rodziną…
Wtorek, 17 listopada 2009r
Trzynaście lat temu zadzwoniła do mnie znajoma. Nawet nie koleżanka, znajoma. Zapytała, czy możemy się spotkać. Gdybym jeszcze raz miała jej odpowiedzieć, nie wahałabym się ani chwili…
Joanna Szczepanek