Opublikowany przez: ULA 2013-11-06 14:01:59
Dawno, dawno temu... okazało się że zupełnie niechcący zaszłam w ciążę. Nie był to najlepszy moment, moja pierwsza praca, mąż jeszcze studiował, nie mieliśmy własnego kąta. Jednak po chwili przyszła radość. Obdzwoniliśmy wszystkich z radosną nowiną i zaczęliśmy wyobrażać sobie jak to będzie kiedy urodzi się nasz pierwszy syn. Bo to miał być syn. Kubuś.
Kiedy byłam w dziesiątym tygodniu ciąży był początek listopada. Zimno, mokro, ciemno. Wróciłam od przyjaciółki, radosna, na przekór pogodzie, wbiegłam na czwarte piętro i wtedy zasłabłam. W toalecie okazało się że krwawię. Natychmiast pojechaliśmy do szpitala. Diagnoza- poronienie zagrażające. Sala w szpitalu - dwunastoosobowa. Obok dziewczyna w moim wieku. Też krwawi.
Leżymy wieczorem i ryczymy. Inne kobiety, z innymi problemami na nas krzyczą. Że młode, że głupie, że przecież jeszcze nic się nie stało… W nocy ból się nasila, wyję, przychodzi zaspany lekarz, przepisuje jakiś zastrzyk, usypiam. Rano budzę się w kałuży krwi. Dziecko nie żyje. Po południu mam wyznaczony zabieg łyżeczkowania. Podobno straszliwie bolesny. Ale podobno krótki, więc się nie opłaca kobiet znieczulać. Na szczęście moja przyjaciółka jest w tym szpitalu anestezjologiem. Załatwia mi pełne znieczulenie. Jest ze mną podczas zabiegu. Trzyma mnie za rękę.
Przebudzam się w trakcie i krzyczę że boli. Dostaję do wdychania jakiś gaz. Budzę się po wszystkim. Wracam na salę. Dziewczyna obok cały czas jest w ciąży. Nie mogę z nią rozmawiać.
To co zostało z mojego dziecka zostaje wysłane na badania histopatologiczne. Nigdy nie otrzymuję wyników bo gdzieś zginęły. Dostaję dwa tygodnie zwolnienia. Nikt ze mną nie rozmawia. Wszyscy udają że nic się nie stało.
Raz obudzone uczucia macierzyńskie powodują że po pół roku próbujemy znowu. Udaje się od pierwszego razu. Znowu jestem w ciąży. Mówimy już tylko rodzicom. Jednak brak jest tej radości. Każde wyjście do toalety to skrupulatne sprawdzanie czy nie krwawię. Paranoja.
W dziesiątym tygodniu czarny scenariusz się powtarza. Krwawienie, szpital. Z powodu wizyty Papieża w moim mieście mąż nie może mnie odwiedzić w szpitalu. Wszystkie ulice zablokowane. Leżę sama. Czytam gazety, nie płaczę, mam nadzieję że tym razem, jeśli zachowam spokój i nie będę panikować to się uda.
Rozdrapuję swoje winy. Winię siebie za każdy szybki krok, za każdą gorącą kąpiel, wymyślam powody dla których TO dzieje się jeszcze raz. W nocy budzi mnie potworny ból i już wiem że moje drugie dziecko się nigdy nie urodzi. Rano, w toalecie wypada mi wielki krwawy skrzep. Potem okazuje się że to była moja ciąża. Z powodu Papieża cały personel jest na urlopach i w szpitalu zostali tylko ci którzy musieli.
Wszyscy witają Ojca Świętego a ja mam do Niego żal. Żal że muszę być sama. Żal, że łyżeczkowanie, z powodu braku personelu, zostało przesunięte o dwa dni. Moje łzy zostają chyba zauważone w niebie, bo kiedy już wraca lekarz i bada mnie przed zabiegiem, okazuje się, że ciąża usunęła się sama i łyżeczkowanie nie jest konieczne. Wracam do domu wypisując się na własne żądanie. Chcę być sama.
Dlaczego ja? Próbuję znaleźć powód. Pani ginekolog robi mi wszystkie badania. Każde kolejne badanie okazuje się zaliczone pozytywnie. Jestem zdrowa, wszystko w normie, nic tylko rodzić. Lekarka bezradnie rozkłada ręce. Przepisuje skierowanie na badania genetyczne dla mnie i męża.
Robimy badania. Po miesiącu mam zadzwonić po wyniki. Nie jem, nie śpię. Odliczam dni.
Wymyślam scenariusze jak sobie poradzę jeśli winne będą geny. Czytam o adopcji. W końcu nadchodzi ten dzień. Dzwonię. W słuchawce zatroskany głos pielęgniarki że muszę przyjść jeszcze raz na badania bo „coś tu nie wyszło”. Wymiotuję ze stresu. Jedziemy na powtórzenie badania. Na miejscu okazuje się że to nie z moimi wynikami „coś nie wyszło” tylko nie wyszło zdjęcie moich genów. Nic nie było widać. Po powtórzeniu badania wyniki odbierał mąż. Ja nie mogłam się zmusić. Okazało się że nasze geny są dokładnie takie jakie trzeba. Wszystko cudnie tylko dlaczego nie mogę urodzić?
Mija kilka miesięcy i próbujemy znowu. Udaje się zajść w ciążę ale tym razem nie mówimy nikomu. Lekarka wymyśla że spróbujemy zastrzyków na podtrzymanie ciąży. Biorę jakieś upiornie drogie niemieckie hormony. Na wszelki wypadek.
Nadchodzą Święta Wielkanocne. Nie idę na Rezurekcję. Rodzina krzywo patrzy. Mąż obchodzi się ze mną jak z jajkiem. Udaje się jakoś przetrwać święta. Wracamy do domu. Jest dziesiąty tydzień. Leżę w łóżku plackiem. Boję się wyjść do toalety. Tym razem jednak coś jest inaczej. Nie krwawię ale za to wymiotuję jak szalona. Stres czy poranne mdłości? Mdłości.
Mija kolejny tydzień, i kolejny. Zastrzyk za zastrzykiem. Ciągle w ciąży. Postanawiamy powiedzieć rodzinie. Wysyłamy do nich pocztówki z bocianem. Z tyłu piszemy „Wyleciał po raz trzeci. Czy tym razem doleci?”. Rodzice starają się nie cieszyć. Na wszelki wypadek. Żeby uniknąć rozczarowania. Mdłości nie ustają. Mija kolejny tydzień, miesiąc, rośnie brzuch. Idziemy na USG. Na ekranie widzimy maleńkiego człowieczka.
Ryczymy w drodze powrotnej. Ze szczęścia. Kiedy okazuje się że ten mały człowieczek to dziewczynka spędzamy całe dnie wymyślając imiona. Staram się jednak nic nie kupować, żeby nie zapeszyć. Dwa tygodnie przed Wigilią, przy pomocy cesarskiego cięcia przychodzi na świat nasza córka. Zdrowa, żywa, prześliczna. Zastanawiam się jak by wyglądały tamte dzieci.
Kilka lat później próbujemy jeszcze raz. Podczas wizyty u ginekologa wywiad. Która to ciąża? Czwarta. Ile porodów? Jeden. Liczymy na drugi.
I znowu zastrzyki, nerwy. Idę w sobotę z córką do centrum handlowego. W toalecie okazuje się że koszmar powrócił. Muszla jest pełna mojej krwi. Wyję. Dzwonię po męża. Przyjeżdża. Zabiera mnie do szpitala. Zdezorientowaną córkę zabierają moi rodzice. Leżę w szpitalu. Staram się uspokoić.
Pocieszam się że mam już jedno dziecko. Leżę. Leżę. Leżę. Tabletki, zastrzyki, hormony, łzy. Po dwóch tygodniach krwawienie ustaje a ja zaczynam mieć mdłości. Jest nadzieja. Wiem że i tym razem może się udać. Muszę wziąć urlop zdrowotny na uczelni, na której studiuję zaocznie drugi kierunek. Nie mogę się denerwować, nie mogę się wysilać. Po dziewięciu miesiącach rodzi się mój syn. „SŻD” piszą mu pielęgniarki na plastikowej bransoletce „Syn Żywy Donoszony”.
Cztery ciąże, dwa porody. Dwoje dzieci. Gdyby urodziły się tamte, tych by pewnie nie było. Jakiej by były płci? Czy byłyby podobne do tych którym się udało? Minęło już szesnaście lat a ja ciągle noszę w sobie pokłady niezrealizowanej miłości. Szczególnie w okolicach pierwszego listopada w mojej głowie pojawiają się myśli o moich dzieciach. Wszystkich.
Nie odczuwam jednak potrzeby chodzenia na cmentarz, urządzania pogrzebów, puszczania baloników. Dla mnie byłoby to jak sypanie soli na świeżą ranę. Jak niepotrzebne sprawianie sobie bólu. Rozumiem jednak i szanuję matki które właśnie tak chcą się ze swoimi dziećmi pożegnać. Mają do tego prawo.
Trochę uporządkowałam swoje myśli. Przepłakałam wieczór. Takie małe Katharsis też jest czasem człowiekowi potrzebne. Teraz patrzę już tylko w przyszłość. Moja dwójka dzieci wycina właśnie dyniowe głowy na Halloween. Tamte dzieci kończyłyby szesnaście lat…. Myślę czasem o nich. W końcu jestem ich matką.
Pokaż wszystkie artykuły tego autora
Nie masz konta? Zaloguj się, aby pisać swoje własne artykuły.