Chodzi mi o moją reakcję na różne sytuacje.
Coś się nie udaje, dla mnie - koniec świata.
Ktoś powie coś przykrego - męczę się.
Ktoś zareaguje źle na mnie czy moje słowa - czuję się przyduszona.
Dziś było kilka takich sytuacji. Np. własciliel mieszkania, gdzie wynajmuje mężczyna, z którym się spotykam, znowu się go pytał, czy tam mieszka sam. Ja sobie dośpiewałam, że sugerował, że ja tam mieszkam. Jestem tam prawie codziennie, to prawda. Ale od początku było ustalone, ze będę przychodzić. A jak on nie pamięta, to nie jest powód, by co miesiąc pytał. Co mam zrobić: wyryć sobie na czole, ze mieszkam gdzie indziej? A moze sąsiedzi mieszają? Tylko po co? To bez sensu byłoby.
Potem była inna przykra sytuacja, potem inna... niby drobne...
Potem się wściekłam, bo zobaczyłam, jak zastawili mojemu wejście: niby robią remont, stoi rusztowanie. I przeszkadza, chociaz od 3 tyg. nic nie zrobili. Dziś przesuneli je prawie pod schodki do drzwi mojego. Bo coś innego robili. I mój dzwonił do właściciela, ten obiecał, że przestawią i nic nie zrobił ( nas nie było w domu, jak kończyli pracę). No i mój nic z tym nie zrobił już, ja to przez telefon bym temu właścicielowi nawtykała. Ale tam nie mieszkam... i tak poleciałam do niego i mówię, żeby to przestawić, a on postanowił cierpliwie przeczekać. Kiedyś byłam taka, że przeczekałabym, zwróciła ponownie uwagę czy jak... a teraz to nie potarfię.
No i ja takie rzeczy przeżywam bardzo strasznie...