Uwe Kirchoff przez lata pracował w Jugendamcie, urzędzie do spraw dzieci i młodzieży. Nie mógł dłużej znieść metod i pobudek z jakich odbiera się dzieci. Zdradził, że o „polskie dzieci zabiega wiele niemieckich rodzin zastępczych”. Powód? 1000 euro miesięcznie… Aż nie chce się wierzyć, gdy mężczyzna opowiada o sposobach na rozbicie m.in. polskich rodzin. Dodatkowo do tej pracy zachęcają zarobki. Na początek urzędnik dostaje 3,5 tys. euro (15 tys. zł).
Jugendamt od lat cieszy się złą sławą. Okazuje się, że nie bez przyczyny. Uwe Kirchoff od 1995 do 2007 roku pracował w tym urzędzie. Postanowił opowiedzieć o metodach, jakich używa się do odbierania dzieci. Wyjawia, że kręci się tam biznes.
Każdego dnia prześladowała mnie myśl, że krzywdzę polskie dzieci i rozbijam szczęśliwe rodziny. Wreszcie powiedziałem „dość!”
– zaczął swoją opowieść Uwe. Przyznał dziennikarzom „Faktu”, że zarobki na początek to 3,5 tys. euro (ok 15 tys. zł). Mając większy staż można zgarnąć nawet 10 tys. euro (ponad 43 tys. zł).
Rozpoczynając pracę wierzył, że będzie pomagał dzieciom przed stoczeniem się. Przyznał, że „prawda okazała się inna”. Nie mógł wyjść ze zdziwienia z pobudek, dla jakich odbierane są dzieci. Przypomniał sprawę pierwszego polskiego dziecka zabranego rodzinie.
Był to 14-letni chłopiec, który ze sklepu ukradł batonik. I ten fakt wystarczył, by rozbić tą rodzinę. Uznano, że rodzice nie są w stanie wychować chłopca.
Uwe zdradził, że o polskie dzieci zabiega wiele niemieckich rodzin zastępczych.
Wyjawił również, jakie techniki mają urzędnicy, by uzasadnić odebranie dziecka. Szczególnym zainteresowaniem cieszą się rodziny obcojęzyczne, lub mieszane. Przyznał, że „nie znają języka i można im praktycznie wszystko wcisnąć”. Dodatkowo przeprowadzane są niezapowiedziane kontrole. A wystarczy, by dziecko było smutne – to może być powodem odebrania go rodzicom.
Oficjalnie chodzi o dobro dzieci. Najbardziej szokuje jednak na czym zależy niemieckim urzędom.