Ja się przelękłam ostatnio i to nie na żarty. Mąż wyjechał do swojego rodzinnego miasta, bo musiał sprawy pozałatwiać. Zwykle jak się nie widzimy dzwonimy do siebie przed spaniem. No to dzwonię. Raz, jeden, drugi, trzeci. Nic. Nie odbiera. Myślę sobie, no trudno, on z reguły jest głuchy i rzadko kiedy słyszy telefon. Tym bardziej, że ja się kładę zwykle ok.23, a wtedy dzwoniłam wcześniej ok.21.30, bo zmęczona już byłam chciałam do łóżka iść i nie szukać potem zasięgu by zadzwonić. Myślę sobie jak zobaczy, że dzwoniłam milion razy to oddzwoni albo napisze smsa. Rano wstaje, a tam żadnej wieści. Dzwonię do niego ponownie naście raz i cisza...nie odbiera. Dzwonię do teściowej, a ta mówi, że nie ma go u niej, na noc nie wrócił...wtedy to już mi cała krew z ciała odpłynęla. Jechałam do pracy z sercem w gardle, chyba nigdy tak się nie denerwowałam, błagałam by nic mu się nie stało, że nawet nie bede się złościć na niego za to, że nie odbierał byle był cały i zdrów. Dojechałam do pracy, lecę po notes w której mialam zapisane numery jego kolegów i dzwonię do jego przyjaciela z dzieństwa. Jaka była moja ulga jak usłyszałam, że oczywiście jest, śpi u niego słodko, wieczorem grali na gitarach, nie słyszeli telefonu, ani nic...jak mi go kolega dał do telefonu to się spłakałam jak głupia. Ale słowa nie dotrzymałam - później dostał opieprz, że tak nie może być, że jak widzi, że dzwoniłam to oczekuje smsa "nie mogłem odebrac, jestem tu i tu".