Moja żona miała termin porodu na 23 marca 2012, 14 marca byliśmy na wizycie w szpitalu gdzie doktor nas poinformował, że nasza dzidzia pewnie urodzi się przed 23... W sobotę 17 marca, wieczorem czytałem fora gdzie faceci opisują poród rodzinny, nie ukrywam, że się trochę tego bałem, chociaż to nasze drugie dziecko ale przy pierwszym porodzie nie mogłem być... W niedziele 18 marca (dzień matki w Irlandii) około 5 rano żona "za potrzebą" poszła do toalety i ok. 5.50 oznajmiła, że będziemy się wybierać do szpitala. Szybko wstałem z łóżka, pojechałem po brata który miał się opiekować starszą córeczką. U żony w tym czasie pojawiły się skurcze tak co ok. 10 minut. O 6.10 byliśmy w drodze do szpitala mieliśmy do pokonania 30 km. co zajmuje około pół godziny. Żona w samochodzie miała skurcze już co 3 minuty i bardzo mocne bóle... Zostało mam ok. 10 minut aby dojechać do szpitala aż nagle zobaczyliśmy w kroczu "worek płodowy" (byliśmy przerażeni) i zaczęło do nas docierać że nasza dzidzia chce wyjść... Po minucie nasza druga córeczka była już z nami, leżała na przednim fotelu i żona okryła ją swoją bluzą... Moja dzielna żonka poczuła ulgę a zarazem była w szoku. Pierwsze co zrobiłem, zadzwoniłem po ambulance. Pani dyspozytor zapytała mnie o mój numer telefonu, w tym momencie nie mogłem sobie przypomnieć bo byłem w szoku, wypytywała czy wszystko jest ok, gdzie jesteśmy czy dziecko oddycha itp. poinformowała nas że ambulance jest już w drodze... Jechałem samochodem najszybciej jak tylko w tamtych warunkach mogłem (akurat wtedy było dość ślisko na drodze bo był w nocy nieduży przymrozek) wyprzedziłem w niedozwolony sposób piaskarkę która wyjechała mi na rondzie i strasznie się wlokła... Kierowca piaskarki "potraktował" mnie ostrzeżeniami "długich" świateł. Nagle zobaczyłem nadjeżdżający ambulance i trochę mi emocje opadły, bo pomyślałem sobie, że "właściwi" ludzie zaopiekują się naszą córeczką i moją żoną... Po chwili pani ratownik z ambulance odcięła pępowinę dziecku i usiadła z naszą córeczką na tylnym siedzeniu samochodu i po ok. pięciu minutach jazdy byliśmy w szpitalu. Ja wziąłem naszą córeczkę na ręce a pani ratownik na wózku zabrała moją żonę na oddział położniczy... Następnego dnia moje skarby już były w domu ponieważ wszystko było w porządku. Dzisiaj nasza Olivia ma 1.5 miesiąca i jest piękna!!! I tak oto happy end-em zakończyła się historia "nietypowego" sądzę porodu. Mieszkamy w Irlandii.