W jednej z najlepszych angielskich szkół prywatnych do planu zajęć wprowadzono nowy przedmiot: szczęście. Najpierw przez cztery lata zgłębiali go uczniowie, potem przyszła kolej na rodziców. Teraz podobne kursy wprowadza coraz więcej szkół na Wyspach.
Moja matka uważa, że za dużo od siebie wymagam. – Dlaczego dzień w dzień pracujesz, gotujesz, sprzątasz, opiekujesz się czworgiem dzieci i jeszcze wyprowadzasz psy? – pyta. Moja odpowiedź niezmiennie brzmi: "Bo tak wygląda współczesne życie". Ale kiedy mnie pyta, czy takie życie sprawia, że jestem szczęśliwa, unikam odpowiedzi. Czy człowiek może być szczęśliwy? Czy można nauczyć zapracowaną matkę czworga dzieci bycia szczęśliwą?
W deszczowy niedzielny wieczór stawiam się w Wellington College w Berkshire, aby się o tym przekonać. Uczestniczę w jednej z pierwszych "lekcji szczęścia", które szkoła prowadzi dla rodziców. Uczniowie mają podobne zajęcia od 2006 roku, kiedy to dyrektor szkoły dr Anthony Seldon ogłosił, że szczęście ma wejść do tygodniowego rozkładu szkolnych zajęć. Do tej pory wykłady z dobrego samopoczucia i psychologii były zarezerwowane jedynie dla uczniów szkoły, w której czesne wynosi 9000 funtów za semestr. Teraz objęły także ich rodziców.
Początkowo pomysł lekcji szczęścia spotkał się z głosami protestów. Niektórzy uznali je za stratę czasu dla szkoły, która szczyci się wysokim poziomem intelektualnym. Jednak Seldon nie ustąpił. Oświadczył, że lekcje, opracowane przez ekspertów z Institute of Wellbeing w Cambridge, pomogą dzieciom uporać się ze stresem towarzyszącym edukacji ukierunkowanej na testy i egzaminy.
– Celem edukacji powinno być rozwijanie wszystkich zdolności drzemiących w dziecku – przekonywał wówczas Seldon. – Edukacja polega na przygotowaniu dzieci do życia w jak najpełniejszym sensie tego słowa. Jeżeli te zdolności nie będą pielęgnowane w szkole, trudniej będzie je rozwinąć w późniejszym okresie, szczególnie w przypadku dzieci z biedniejszych środowisk.
Po czterech latach od wygłoszenia tamtych słów Seldon ma nadzieję, że nowe lekcje szczęścia dla rodziców okażą się takim samym sukcesem jak zajęcia dla ich nastoletnich dzieci. – Na tych zajęciach rozważamy wiele kwestii, jak altruizm, radzenie sobie z przeciwnościami losu, a także radość jako naturalny składnik naszego życia – mówi 34-letni Ian Morris, który prowadzi kurs.
Kiedy spotykam 15 rodziców, którzy uczestniczą w godzinnych, cotygodniowych zajęciach, okazuje się, że wszyscy są biali, pochodzą z klasy średniej i znaleźli się tutaj z tego samego powodu: z ciekawości.
– Przyszłam, ponieważ chciałam się dowiedzieć, co mój syn robi na tych zajęciach – mówi Colette Turley. Czy zauważyła jakiekolwiek zmiany u swojego dziecka? – Nie jestem pewna – odpowiada po dłuższej chwili namysłu. – Ale uważam, że wszystko, co pomaga nastolatkom poradzić sobie z tym, co przynosi życie, jest dobre.
Tematem dzisiejszych zajęć dla rodziców jest "Sposób myślenia". Zaczynamy od obejrzenia szybkiego – bardzo szybkiego! – klipu, na którym Usain Bolt biegnie w wyścigu na 100 metrów. Morris pyta, czy naszym zdaniem Bolt jest najszybszym człowiekiem na naszej planecie z powodu swoich naturalnych zdolności czy też sposobu wychowania? W sali zapada głucha cisza. W końcu jeden z ojców stwierdza, że przypuszczalnie jest to wypadkowa obu tych czynników. – Musi posiadać odpowiednią budowę ciała, żeby biegać tak szybko – mówi. – Ale także dorastał w środowisku, które zachęcało go do biegania.
Morris przyznaje mu rację, a następnie informuje nas, że ku jego zdziwieniu aż 50 proc. dzieci, które uczy, wierzy, że Bolt jest tak szybki, ponieważ się taki urodził. – Uczniowie wierzą również, że niektórzy ludzie posiadają, przykładowo, naturalne zdolności w kierunku matematyki – dodaje. – Dlatego właśnie mają złe zdanie na temat swoich możliwości. Myślą: "Dlaczego mam się męczyć nad matematyką, skoro nie mam żadnych uzdolnień w tym kierunku?". Chcę, aby dzieci zrozumiały, że bycie "dobrym" w czymkolwiek zależy także od wysiłku, jaki włożymy w opanowanie tego przedmiotu.
Następnie Morris opowiada nam o odkryciach psycholog społecznej Carol Dweck. Wyodrębniła ona dwa sposoby myślenia dzieci: "stały" i "rozwojowy". Dzieci o "stałym" sposobie myślenia często chwali się za ich bystrość. Ale chwalone w ten sposób dzieci podejmują próby zmierzenia się jedynie z tymi problemami, które ich zdaniem potrafią rozwiązać.
– Tego rodzaju dziecko będzie unikało nowych wyzwań, bo w razie niepowodzenia będzie czuło się głupie – tłumaczy Morris. – Tymczasem ludzie charakteryzujący się "rozwojowym" sposobem myślenia wierzą, że im więcej pracy wkładają w daną dziedzinę, tym lepsze osiągną w niej wyniki. Te osoby zwykle nie rezygnują, kiedy pojawiają się problemy. Dweck dowodzi, że bardziej korzystne są pochwały dotyczące samego procesu nauki niż jej efektów końcowych.
Jedna z matek opowiada mi, że jej syn uważa się za mniej zdolnego od swoich kolegów. – Sądzę, że tego rodzaju zajęcia bardzo by mu pomogły – mówi. – Syn okropnie boi się porażki i czasami wydaje mi się, że z powodu tego strachu nie próbuje zmierzyć się z problemem.
Zajęcia są bardzo przyjemne, ale mam mieszane uczucia co do ich skuteczności. Owszem, mogą okazać się przydatne dla rodziców w tym sensie, że zobaczą oni, czego Morris uczy ich dzieci. Z pewnością zmobilizowały mnie także do przemyślenia pewnych kwestii. Ale nie jestem pewna, czy po tych zajęciach stałam się szczęśliwszym człowiekiem. – Może szczęście jest złym słowem – odpowiada mi Morris. – Może chodzi raczej o to, aby być lepiej poinformowanym. Chodzi o skłonienie uczestników zajęć do pewnych przemyśleń, a także sprawienie, aby stali się bardziej pewni siebie.
Kiedy rodzice zaczynają zadawać Morrisowi konkretne pytania, okazuje się, że pomiędzy teorią a brutalną rzeczywistością poszukiwania szczęścia istnieje duża rozbieżność. Kobieta z włosami związanymi w koński ogon pyta, czy powodem, dla którego jej dziecko nie chce uczyć się gry na pianinie, jest jego "stały" sposób myślenia. Morris dopytuje, w jakim wieku jest dziecko, więc kobieta informuje go, że ma 10 lat. Zapada kłopotliwe milczenie. – Dziecko jest bardzo młode – mówi w końcu Morrison. – Dlatego trudno mi odpowiedzieć na to pytanie.
Zajęcia okazały się w najlepszym wypadku interesujące. Podobnie jak wielu innych rodziców, wyszłam z nich z poczuciem winy, że tak często mówię moim dzieciom, jakie są mądre. Nigdy nie przyszło mi do głowy, aby pochwalić je za sam proces pracy nad czymś, zamiast za końcowy efekt. Z drugiej strony, szczęście nie znajduje się wśród moich życiowych priorytetów. Po prostu próbuję przeżyć. Ale kiedy wracałam z Wellington College, już po zmroku, zobaczyłam kilku chłopców grających w piłkę. Ten prosty obrazek wystarczył, abym poczuła się nieco szczęśliwsza. Czasami szczęście przynosi nam samo życie.
Co wy na to?