Mój mąż pracuje zagranicą i widujemy się przez 2 tygodnie co 6 tygodni. Nasz majątek to pół domu, który dzielimy z moimi rodzicami (oni parter, my piętro) i pół mieszkania, które mąż kupił na pół z teściową za kawalerskich czasów (3 pokoje: salon - teściowa, 1 pokój - my, 2 pokój - brat męża). Pół roku temu urodziło się nam dziecko.
Mieszkaliśmy na wsi z moimi rodzicami i tam chcieliśmy osiąść. Nie było różowo, bo moi rodzice nie respektują naszego prawa własności ani prywatności. Mieliśmy jednak nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży. Moja matka zawsze była trudną osobą, a odkąd pojawiły się u niej problemy zdrowotne, zrobiła się jeszcze bardziej złośliwa, despotyczna i zuchwała (ojciec jest pantoflarzem). Myślałam, że wnuk jakoś ją zmieni. Było mi jej żal i sądziłam, że obecność małego dziecka dobrze na nią wpłynie. Na wiadomość o ciąży zapytała czy to nie za wcześnie (4 lata po ślubie, ja lat 30). Spodziewałam się chłodnego przyjęcia, więc jakoś to zniosłam. Po trzech dniach jakoś to przyjęła do wiadomości. Ciąża nie wprawiła jej w opiekuńczy nastrój. Wynajdywała mi zajęcia, wymagała mycia głowy (brzydzi się swoich włosów); kiedy szorowałam na kolanach podłogę (awaria pralki), stała nade mną i cieszyła się, że kiedyś ciężarnym musieli szpilki rozsypywać żeby się poruszały, a mi nie trzeba; wymagała pomagania w jej pracy; kiedy chciałam się zdrzemnąć przychodziła i sapała, że ciąża to nie choroba; kiedy według niej za długo spałam, stała nade mną aż się obudziłam, bo powinnam się przyzwyczajać do wczesnego wstawania; co rusz mnie rozbierała żeby wymacać mi brzuch; kiedy padał śnieg, cieszyła się, że będę miała trochę ruchu przy odśnieżaniu, bo poprzedniego dnia za mało się naszuflowałam; raz wymusiła obcinanie jej paznokci u nóg (ma grzybicę stóp i paznokci, myślałam, że zwymiotuję). Starałam się walczyć o własną godność. Kiedy powiedziałam żeby nie wchodziła mi do toalety kiedy z niej korzystam (mamy własną łazienkę na piętrze oddzieloną kotarą, bo nie mamy jeszcze żadnych drzwi wstawionych), roześmiała się jakby to ze mną było coś nie tak. Kiedy któregoś razu nie dałam jej się pomacać po brzuchu, wybuchła płaczem (ale takim z wściekłości i zawiści), że moim siostrom to sama się nadstawiam, a ona nie może. Siostry dotykały mojego brzucha góra dwa razy i żadna mnie nie rozbierała. Usiłowałam jej wytłumaczyć w czym rzecz, ale ona wszystko rozumie na swój pokrętny sposób. Sporo tego było. Trafiłam do szpitala z przedwczesnymi skurczami. Później ponownie zostałam przyjęta na patologię i po tygodniowym pobycie urodziłam przez cc. Następnego dnia mąż akurat wyjeżdżał. Zdążyliśmy spotkać się na 5 minut na wcześniakach przy synku. W szpitalu spędziłam jeszcze tydzień cierpiąc od zespołu popunkcyjnego. W końcu nas wypisali. Wierzyłam, że będzie dobrze, bo przecież miałam pod ręką matkę, a jedna z sióstr miała akurat urlop. Niestety ułożyło się inaczej. Matka odbierając nas ze szpitala miała mi za złe, że nie zjadłam szpitalnego obiadu, bo w domu obiadu nie było. W lodówce miałam wszystko zepsute, bo nikt tam nie zajrzał i nie pomyślał o zrobieniu mi zakupów. Był piątek, a rodzice w sobotę nie wybierali się na zakupy, bo nie widzieli takiej potrzeby. Jadłam więc co znalazłam nadającego się do spożycia. Pierwszego dnia mama przyszła i zapytała czy mam w zamrażalniku składniki na zupę, to ona mi ją zrobi. Na szczęście miałam. W końcu wyszło tak, że tę zupę zrobiłam sama, bo ona tylko wrzuciła wszystko do garnka i powiedziała żebym dała jej dziecko i dokończyła sama "bo ona nie wie jak ja lubię".
Cierpiałam na notoryczny brak czasu i koszmarne zmęczenie. Nie miałam sterylizatora, bo według rad mojej mamy "po co ci sterylizator? to się wygotowuje w garnku". Posiadałam tylko jedną jedyną butelkę do karmienia, bo "nie wygłupiaj się, karmi się piersią", a synek nie potrafił ssać piersi (oczywiście nie dlatego, że był wcześniakiem, tylko dlatego, że mama nie umiała przystawiać). W kuchni miałam starą kuchenkę elektryczną, na której woda gotowała się 30min. Kiedy prosiłam mamę żeby kupiła mi czajnik elektryczny (oczywiście za moje pieniądze) to odpowiadała, że nie ma potrzeby, bo gdzieś w piwnicy ma taki czajnik (u nas w piwnicy nic nie nadaje się do użytku i jeśli coś tam trafi, nigdy nie wraca). Prosiłam tak trzy dni, aż w końcu zostawiłam synka z nią i popędziłam kupić ten czajnik. Kupiłam też szczotkę do butelek i wiele innych "zbędnych gadgetów" spędzając na zakupach godzinę, co według mamy trwało wieczność. Jedno szczęście, że miałam elektryczny laktator, o którego załatwienie poprosiłam siostrę będąc jeszcze w szpitalu nie przejmując się głupimi komentarzami. No bo przecież po co komu takie coś jak laktator. Pokarm ściąga się ręcznie i to tylko w szczególnych przypadkach, bo przecież dziecko samo ma pić z piersi, a karmienie jest proste jak gwizdek. W domu na szczęście miałam komodę kąpielową, którą kupiłam również wystawiając się na pośmiewisko, bo przecież dzieci przewija się na łóżku, a myje pod kranem. Po spodnie ciążowe jechałam z przyjaciółką, bo według mojej matki, ubrania ciążowe to wymysł jakich mało. Ona całą ciążę przechodziła w jednej sukience, a do spodni doszyła sobie gumkę (mniejsza z tym jak biodra się jej mieściły).
Wracając do zupy, z braku czasu i nieprzytomności umysłu, wpakowałam do niej ryż, co spowodowało, że następnego dnia zupa skisła. Oczywiście sama sobie byłam winna. Ojciec jadąc na zakupy kazał mi robić listę co mi kupić. Tylko, że ja nie miałam pojęcia co mogę jeść karmiąc piersią, a przemęczenie powodowało, że zrobienie tej listy było nie lada wysiłkiem umysłowym. W dodatku przychodził z tym kiedy akurat karmiłam, a potem musiałam sprintem wykonać wiele czynności żeby zdążyć przed następnym. Karmienie trwało pół godziny, kolejne pół musiałam synka nosić, bo ulewał. Zostawała więc godzina na umycie i wygotowanie butelki, ściągnięcie pokarmu, pranie, prasowanie, sprzątanie domu, umycie się itd. Na jedzenie i sen nie starczało mi czasu.
Nie mogę powiedzieć, że rodzice nie oferowali mi obiadów. Proponowali mi swoje obiady, ale były to rzeczy, których karmiąca jeść nie powinna. Musiałam więc odmawiać chociaż zapachy z dołu powodowały, że kiszki marsza grały. Oczywiście rodzice uważali, że po prostu nie chcę jeść. Postanowili zadbać o moją laktację. W tym celu przynosili mi rano zupę mleczną na mleku prosto od krowy. Wiedziałam, że nie powinnam tego jeść, ale tak strasznie byłam głodna, że bałam się, że zemdleję z dzieckiem na rękach, a to było jedyne, co mi oferowali. Przez resztę dnia mogłam żyć powietrzem.
Nie mogłam pojąć dlaczego mama nie może zrobić mi obiadu. Myślałam, że może trzeba jej zaoferować pieniądze, bo może nie ma. Przypomniałam sobie jednak, że miała pracowników do remontu łazienki, którym codziennie gotowała wymyślny obiad. Któregoś dnia nawet przyszła żebym wymyśliła co im dać, bo skończyły jej się pomysły. Musiał więc być jakiś inny powód.
Mama przychodziła od czasu do czasu mi pomóc. Wyrywała mi dziecko mówiąc "ja go potrzymam, a ty idź zrobić sobie jeść". Szłam więc robić sobie jeść choć byłam już tak wykończona, że położyć się i zasnąć to jedyne czynności jakie miałam ochotę robić na kuchennym stole. Albo o 23 zastawała mnie nieprzytomną z synkiem na rękach, brała go ode mnie i mówiła żebym poszła się wykąpać, bo jest ciepła woda. Ja byłam wtedy tak zmęczona i głodna, że wątpiłam czy utrzymam się na nogach pod prysznicem. Ciepła woda to jednak była taka rzadkość, że zbierałam się w sobie i szłam. Za każdym razem jak pytałam o ciepłą wodę to słyszałam od ojca, że była wrząca, tylko ja ją przegapiłam. Musiałam być bardzo zamroczona, bo pamiętam tylko jak tarłam ręce żeby je rozgrzać do przewinięcia dziecka, bo myłam je wciąż w zimnej wodzie. Dziecku grzałam wodę na kuchence, ale miło by było móc umyć też siebie zwłaszcza, że cały czas zalewałam się pokarmem i pociłam się po porodzie jak szalona.
Był kwiecień, nie było już tak zimno, ale jeszcze nie na tyle ciepło żeby móc trzymać w domu noworodka bez ogrzewania. Rodzice zakończyli sezon grzewczy, więc dogrzewałam sypialnię konwektorami. Prosiłam żeby palić na noc, ale matka wychodzi z założenia, że w nocy jest się pod kołdrą, więc po co grzać. Nie ważne, że zapłaciłam za połowę opału.
Pal licho głód i zmęczenie. Nie miałam za grosz intymności. O 7 rano rodzice się zjawiali i stali nade mną jak usiłowałam karmić piersią, komentując. W końcu skapitulowałam i odłożyłam próby do przyjazdu męża. Z laktatorem nie wiedziałam gdzie się schować, bo mimo że słychać go było na kilometr, stawali nade mną i komentowali jakie to dziś wynalazki i "co to mi z cycków robi". Kiedy po karmieniu mówiłam im, że chcę się przespać, odpowiadali żebym sobie nie przeszkadzała, a oni sobie tylko postoją i popatrzą na nas.
Mama, która wychowała 3 dzieci, uważała, że przy jednym powinnam mieć mnóstwo czasu, więc oczekiwała, że nadal będę jej myć głowę, pomagać w pracy itd. Już pierwszego dnia po powrocie ze szpitala robiła mi wyrzuty, że nie wie już jakie buty ubrać, bo paznokcie ma za długie i kiedy wreszcie je obetnę. Oczywiście nie obcięłam jej tych pazurów. W końcu mam jeszcze dwie siostry, które też mogłaby podręczyć.
Mogłabym pisać tak w nieskończoność. Jakoś sobie radziłam. Niestety tydzień przed powrotem męża u synka zaczęły się straszne bóle brzuszka. Moja mama uważała, że w dziecko wlewa się pokarmu ile wlezie, że płacz i pchanie piąstek do buźki to objaw głodu, a wzdęty brzuszek to przecież też z głodu "jak u dzieci w Etiopii". Dopiero koleżanka, która przyjechała mnie odwiedzić oświeciła mnie, że to kolka. Nosiłam synka całymi dniami, jak tylko zasnął, zaraz budził się z płaczem. Nawet skorzystanie z toalety stało się dla mnie luksusem. Moja mama uważała, że trzymam go na rękach i tak z nim chodzę z własnego upodobania. Dziecko musi się wypłakać, bo ćwiczy płuca, a poza tym to jest zwyczajny złośnik i nie można dać sobą manipulować. Któregoś razu przyszła kiedy synka strasznie bolał brzuszek i zaproponowała, że ona go ponosi. Ucieszyłam się, że będę mogła w tym czasie zrobić mu ciepły okład na brzuszek. Szybko wygrzałam żelazkiem pieluszkę i pędzę do synka, a ona na to, że nie ma potrzeby, że nic mu się nie stanie jak popłacze. Podchodziłam kilka razy, a ona za każdym razem obracała się do mnie tyłem zagradzając mi do niego drogę. W końcu nie wytrzymałam i kazałam jej natychmiast odsłonić jego brzuszek. Byłam zła na siebie, że znów dałam jej się oszukać. Od tamtego czasu płacz synka był zdecydowanie donioślejszy. Strasznie się biedaczek męczył.
Po powrocie męża myślałam, że pozałatwiam zaległe sprawy, jednak z tymi bólami nawet we dwójkę ledwo sobie radziliśmy. Jak mówiłam lekarce, że tak strasznie synka boli brzuszek to odpowiadała, że jestem przewrażliwiona, a poza tym to moje jedno dziecko, więc mogę go nosić na rękach nawet cały dzień. Pocieszała, że kolka mija po 3 miesiącach.
Ponieważ załatwienie czegokolwiek mieszkając na wsi bez samochodu wiązało się z wiecznym proszeniem się rodziców, a czara goryczy się przelała, postanowiłam przenieść się z synkiem do mieszkania w mieście. Z 3-pokojowego mieszkania z kuchnią i łazienką wylądowałam w 8-metrowym pokoju z używalnością kuchni i łazienki. Atutem była bliskość lekarzy, sklepów, niezależność i relaks psychiczny. To było dla mnie bardzo dużo.
Mąż zapewniał mnie, że jego mama nie da mi głodować, że nie będzie się wtrącać i narzucać swoich metod, bo ma sześcioro wnuków i nigdy nie wtrącała się do ich wychowania. No i zostałam.
Minęły dwa miesiące. Jesteśmy pokłócone na zabój, a ja nie mam już gdzie się wynieść.
Jak tylko mąż pojechał, teściowa przynosiła rano mięso i produkty na obiad mówiąc co mam zrobić. Miałam gotować dla niej, dla siebie oraz brata męża i jego dziewczyny. Jak zrobiłam obiad to było wszystko dobrze, ale jak nie mogłam tego zrobić, bo synek wymagał ciągłej opieki, to już przestało być fajnie. Teściowa, mimo że widziała jak synek się męczył, uważała, że nic mu nie jest, tylko ja się nim źle zajmuję, a konkretnie - głodzę, bo to przecież jedyny powód płaczu. No i jak mogłam nie zrobić obiadu i narazić jej synka na głód (30-letni facet, który nie wpadnie na pomysł zrobienia obiadu), skoro takie małe dzieci to przecież tylko jedzą i śpią, a mama ma mnóstwo wolnego czasu. Przestałam robić obiady. Nie miałam nawet czasem jak wyjść z domu, bo synek wciąż płakał i można było zapomnieć i włożeniu go do wózka. W ciągu miesiąca miałam 6 spokojnych dni, kiedy synek nie cierpiał. Latałam z nim po lekarzach, ale wszyscy tłumaczyli to kolką. Nadal nie miałam czasu na robienie obiadu, a nikogo nie obchodziło czy coś jadłam. Sprawa z brzuszkiem tak się pogorszyła, że karmienie stało się katorgą. Synek z bólu nie był w stanie pić z piersi. Wróciłam do ściągania pokarmu, ale stres mnie wykańczał i laktacja zaczęła zanikać. Przeszłam na mieszankę jedną, potem drugą i trzecią, ale nie było znaczących efektów poza moim lepszym samopoczuciem. Synek nadal cierpiał. Nadal szukałam pomocy u lekarzy,a w domu wysłuchiwałam tekstów w stylu: - "U mnie to on jest na 6 z plusem". - "Wy byliście inni, wy byliście kochanymi dziećmi" - "Kiedy go ochrzcicie? Po chrzcie się uspokoi." - "Patrz i ucz się. Tak się usypia dziecko." - Wróciła z pracy i pokiwała wózkiem. Synek płakał od 7 rano do 15, ból minął, więc mógł wreszcie zasnąć.
Kiedy synek płakał w nocy, wpadała mi do pokoju i brała go ode mnie. Ja wtedy robiłam mu jedzenie, bo niestety ból lub męcząca go kupka powodowały, że musiałam karmić go dużo wcześniej. Myślałam, że ona to rozumie, ale z czasem zauważyłam, że ona to branie go ode mnie traktuje jak ratowanie go przede mną. Któregoś razu nie wytrzymałam i nie dałam jej go. Od tamtej chwili wpadała do pokoju, stawała w drzwiach, komentowała z wyrzutem, że u niej to on by nie płakał i zawracała sobą. Zapowiedziałam mężowi, że jeszcze raz tak wpadnie żeby pokomentować to oberwie kapciem.
Rodzina męża przestała się do mnie odzywać. Dowiedziałam się, że naopowiadała im jaką to ja jestem złą matką i synową. Do tego czasu, z bólem serca, dawałam jej go jeszcze potrzymać od czasu do czasu. Z bólem serca, bo dziecko było wymęczone płaczem, ja jej mówiłam, że on powinien trochę pospać, bo od rana nie spał, a ona na to, że ona nie chce żeby spał, bo ona się tu będzie z nim bawić.
Też mogłabym pisać w nieskończoność. W końcu wrócił mąż, a ja znalazłam lekarza, który nie upierał się przy kolce u 5-miesięcznego dziecka. Przestałam więc zadręczać się myślami, że może faktycznie to ja źle odczytuję sygnały mojego dziecka jak wszyscy mi wpierali.
Któregoś dnia teściowa chciała porozmawiać z moim mężem. Poszliśmy więc do niej razem, co nie było jej na rękę. Wybuchła, że ona chce sprzedać mieszkanie, bo ona tak strasznie się ze mną męczy. Bo ona furii dostawała jak nasz synek płakał, że ona się z czymś takim nie spotkała żeby ona nie mogła podejść do dziecka kiedy jej się podoba, że ja całymi dniami mam zamknięte drzwi, a jak ona wracała zmęczona z pracy to ja się nią wyręczałam przynosząc jej synka.
Drzwi musiałam mieć zamknięte, bo teściowa nie słyszy i puszcza telewizor na całą parę. Unikałam też w ten sposób przeciągów, bo wszędzie musiała mieć otwarte okna. Poza tym to ona często się o coś obrażała i zamykała przede mną swoje drzwi. Mówiłam, że przecież nie broniłam jej kontaktów z wnukiem, ale jak dziecko cierpi i ja mówię, że ma zasnąć, a ona mi go wyjmuje z wózka i ćwiczy z nim siadanie, to jak mam być zadowolona. A to, że ja się niby nią wyręczałam kiedy ona była taka zmęczona to już brakło mi na to słów. Bardzo żałuję, że się litowałam i niosłam go do niej. Nie spodziewałam się, że usłyszę coś takiego. Zapytałam czy uważa, że źle opiekuję się dzieckiem i stąd ten jego płacz to powiedziała, że jak raz go wzięła ode mnie to się uspokoił i na pewno nie bolał go brzuch.
Usłyszałam też, że nie powinnam narzekać na brak miejsca, bo przecież wiedziałam jaka jest sytuacja sprowadzając się tu. Sytuacja ta wygląda tak, że jest to mieszkanie kupione przez męża i jego matkę. Jego brat nie dał na to mieszkanie złamanego grosza. Mieszkał tu i nadal mieszka, mimo że od roku ma swoje mieszkanie. Myślałam, że w końcu zrozumie sytuację i się przeniesie do siebie, ale jemu to nie w głowie, bo przecież tu ma lepiej, niż w hotelu. Poza tym, biedaczek nie może się przenieść, bo musi zamówić szafki do kuchni.
Nie wiem, ja mieszkałam 5 lat w łysych murach, bez podłóg, z przerdzewiałą lodówką i kuchenką o dwóch polach grzejnych. Na piętro prowadziły krzywe schody bez poręczy, nie mieliśmy żadnych drzwi, a z sufitu zwisała folia paroizolacyjna. Rozumiem, że to była nasza ekstrawagancja, bo inni nie są w stanie mieszkać w wykończonym mieszkaniu ze wszystkimi sprzętami bez szafek kuchennych.
Błagam, powiedzcie mi, czy to ja oszalałam, czy wszyscy wokół mnie, bo ja już poważnie wątpię w moje zdrowie umysłowe. Może to ze mną jest coś nie tak, że wszyscy mają ze mną problem.