1.01.2012, po nocy pełnej niepokoju, że mój synek się za mało rusza, pojechałam do szpitala na ktg. Wszystko było w porządku, więc myślałam, że po prostu zgłoszę się 2.01, ale lekarz kazał mi już zostać. Ucieszyłam się, bo powoli popadałam w paranoję, było już 9 dni po terminie, a ja nadal miałam rozwarcie na 1 cm. Za każdym razem, gdy dzidziuś zasypiał w brzuchu, budziłam go, by upewnić się, że się rusza. Wciąż miałam wizje zielonych wód. Myślałam, że 2.01 zaczną wywoływać poród, ale okazało się, że w tym dniu było dużo porodów i mam poczekać jeszcze jeden dzień. Około 9:00 zrobili mi usg, wszystko było w porządku z maluszkiem i łożyskiem. Więc czekałam... aż o 14:00 poczułam, że chyba sączą mi się wody. Nie byłam pewna, więc poszłam do położnej i opowiedziałam jej, co się dzieje. Położna zbadała mnie i potwierdziła moje przypuszczenia. Wody były czyściutkie, co mnie ucieszyło. Zadzwoniłam po męża. Podłączono mnie do ktg, zaczęłam odczuwać skurcze coraz mocniej. O 15:00 było 2 cm rozwarcia. Podano mi antybiotyk, bo miałam pozytywny gbs. Następna dawka miała być za 4 h. Mąż pomagał mi przejść coraz silniejsze skurcze. Po jakimś czasie przenieśli nas na rodzinną salę porodową. Miałam okropne bóle krzyża, wyłam z bólu, nic nie pomagało, tylko świadomość, że mąż jest przy mnie, ratowała mnie. O 17:00 rozwarcie było na 4 cm. Bolało strasznie. Położna szepnęła mi: Dziś urodzisz, nie martw się. Nie wiedziałam, że badanie rozwarcia w fazie skurczów tak bardzo boli, nie mówiąc już o podłączaniu co jakiś czas do ktg - myślałam, że zedrę z siebie te pasy, choć podłączyli mi je na stojąco, bo nie byłam w stanie leżeć ani siedzieć. Około 19:00 rozwarcie było już na 8 cm. Około 20:30 podjęto decyzję, że dostanę znieczulenie. Cała drżałam z zimna i ze zmęczenia. Podłączyli mi ktg dostałam zastrzyk ze znieczuleniem i powoli odpłynęłam. Mąż musiał na ten czas opuścić salę. Po jakimś czasie wybudziły mnie silne skurcze, nie miałam siły krzyczeć, przechodziłam skurcze w sobie, zaciskając tylko pięści. I nagle zaczęło się. Pamiętam krzątające się położne, lekarza i męża stojącego przy mnie. Mąż nie wytrzymał, zapytał mnie czy może wyjść; wrócił, jak nasz synek był już na moim brzuchu. Parłam z całych sił, w ogóle nie czułam bólu, wiedziałam tylko, że muszę znaleźć w sobie ogromną siłę, by wydać dziecko na świat. Położne i lekarz byli wspaniali, bardzo mi pomogli. Kiedy zobaczyłam synka na moim brzuchu, nie mogłam uwierzyć, wydawał mi się taki duży. Urodził się o 21:58. Mąż płakał, patrząc na niego, a ja myślałam tylko o tym, by zobaczy buźkę mojego synka - jak się okazało, najpiękniejszą na świecie. Czułam niesamowitą energię i szczęście.
W ten sposób okazało się, że synek sam zadecydował, kiedy chce do nas przyjść i że jednak chce być o rok młodszy:)