Zaczęło się od narodzin mojego bratanka. Było to pierwsze dziecko spośród mojego rodzeństwa. Nigdy wcześniej nie poczułam tak potężnej miłości do dziecka. Maluch oczarował mnie od pierwszej chwili swojego istnienia :) Słodki, niewinny, malusi brzdąc. Stałam się bardzo częstym gościem bratowej :) Wolałam nie pójść z koleżanką na spotkanie, a odwiedzić naszego pierwszego w najbliższej rodzinie szkraba.
Z moim mężczyzną byłam już wtedy dość długo, z pięć lat. Kiedy opowiadałam o moich uczuciach do bratanka, uśmiechał się i mówił: "kochanie, my mamy jeszcze czas". Ciągle powtarzał, że najpierw musimy się czegoś w życiu dorobić, własne mieszkanie/dom, poukładać wszystko w odpowiedniej kolejności itp. Widział,że nie byłam zadowolona z jego odpowiedzi. No tak, ale cóż, do macierzyństwa trzeba dwojga :)
Potem okazało się, że dzidziusia spodziewa się również jego siostra. Widziałam, że bacznie się jej przyglądał, często obserwował rosnący brzuszek, zaglądał, kiedy kopało, ruszało się itp. Nie minęło pół roku, a w zachowaniu mojego mężczyzny coś zaczęło znacznie się zmieniać. W końcu powiedział mi, że mylił się co do zaplanowania całej przyszłości. W końcu zrozumiał, że dziecko nie byłoby w niczym "przeszkodą" oraz, że jakby tak się na to wszystko patrzało,. to nigdy nie będzie odpowiedniego momentu na dziecko. Ponieważ w życiu zawsze coś wypadnie niespodziewanego. Od tamtej pory żaden nasz stosunek płciowy nie był zabezpieczany :) Aczkolwiek widziałam, że luby trochę się wzbrania ;P No i stało się! Może trochę dziwne się to wydawać, ale ja wiedziałam, że stało się to akurat owego dnia. Mąż troszkę się ze mnie śmiał i mówił, że świruję, ale ja byłam tak dziwnie pewna. Dosłownie po tygodniu zrobiłam test. Wyszedł pozytywnie. Aż nie mogłam sama w to uwierzyć, że tak idealnie zadziałała moja intuicja. Po kolejnym tygodniu zrobiłam kolejny test, który rownież wyszedł pozytywnie. No a potem udałam się już do ginekologa na definitywne potwierdzenie naszej ciąży :)
W pierwszych miesiącach z niecierpliwością czekałam na pojawienie się brzuszka i żeby w końcu poczuć w nim maleństwo :) Pamiętam też, że strasznie się objadałam i niczego sobie nie odmawiałam. Najbardziej ochotę miałam na niezdrową pizzę, tłumacząc sobie, że po porodzie niestety nie będę mogła jej długo jeść :) Alkohol wyeliminowałam definitywnie. Od czasu do czasu lubiłam wypić piwko z sokiem z koleżankami bądź z mężem, ale teraz wiedziałam, że nie mogę! Z paleniem papierosów było nieco gorzej. Nie potrafiłam rozstać się z nałogiem. Przyznam szczerze, że popalałam troszkę w ukryciu (na szczęście nie odbiło się to na rozwoju mojej córeczki). Tak, jak zawsze kochałam kawę przed ciążą, tak w ciąży strasznie mnie ona odpychała. Zaczęłam chętniej sięgać po owoce i warzywa. Opychałam się nimi nawet bardzo wczesnym rankiem i późną nocą :) Posiadają dużo soków, a mnie ciągle strasznie chciało się pić. Wypijałam litry wody za dnia. Przyznam, że bardzo poprawił się stan mojej problemowej cery podczas ciąży. Miałam jeszcze taki jeden problem ze skórą głowy, z którym walczyłam około 2 lat. Pod włosami robiły mi się płaty strupków, a ja ciągle je tam miętoliłam i skubałam, co dawało efekt gigantycznego łupieżu na moich ciemnych włosach. Koszmar! Moja upragniona ciąża zwalczyła całą chorobę skóry :) Pamiętam też, że byłam okropnie rozdrażniona i ciągle o wszystko każdego się czepiałam. Ciągle coś mi nie odpowiadało :) Ale były też przemiłe chwile, kiedy leżałam z mężem w łóżku i mówiliśmy do naszego maleństwa, a ono jakby rozumiało dawało nam znak w postaci kopania, ruchów. To jest nie do zapomnienia :) Ciąża nas jeszcze bardziej zbliżyła do siebie. Spędzaliśmy wspólnie duuużo więcej czasu niż wcześniej. Zaczeliśmy chodzić na spacery, nad jezioro, jeździliśmy rowerami po lasach, gdzie wcześniej często brakowało nam na takie wypady czasu. Cała ciąża przebiegała prawidłowo, wszystko ze mną i z maleństwem było w porządku. Kiedy zbliżał się termin porodu, znowu wybuchłam. Wszystko zaczęło mnie drażnić i denerwować. Baaaardzo się bałam. Bałam się bólu i często myślałam, by moje dziecko urodziło się całe i zdrowe. Jest 11 września ( termin wyliczony przez lekarza prowadzącego), a ja budzę się rano, snuję się po mieszkaniu, nie wiem za co się złapać... Nic mi nie jest, nic nie czuję, dzień jak co dzień. Poszłam do lekarza, skierował mnie do szpitał i sobie leżę. Dwa dni później wypuścili mnie na weekend do domu, bo nic nie wskazywało na poród. Zestresowana całe dwa dni, nie wiedziałam co z sobą zrobić. Chciałam mieć to już za sobą i wziąć w końcu w ramiona swoje maleństwo. W poniedziałek wróciłam do szpitala, a tam afera na całego. Że niby z zaniedbania pielęgniarek, czy lekarza jakaś młoda mama straciła dziecko. Trzęsłam się na samą myśl. Na dodatek położyli mnie na tej samej sali i na łóżku, na którym leżała ta kobieta, która pod moją nieobecność w szpitalu doznała tak okrutnego cierpienia :( Byłam przerażona już wszystkim. We wtorek zaczęły się telefony, czy już urodziłam, kiedy można odwiedzić maleństwo itp. Ze złości aż się popłakałam... Tak jeszcze trzy dni się męczyłam zaniepokojona całą sytuacją. W piękny wrześniowy piątek (20 tego) przyszła do mnie w odwiedziny mama. Skarżyłam się, że ciągle biegam do toalety, bo niby mam potrzebę załatwienia się, ale nie idzie. Mama musiała na godzinkę mnie opuścić, bo jakąś ważną sprawę musiała załatwić. Zanim wyszła przyszła do mnie ciocia, więc nie zostałam sama. Przez okno widziałam, że idzie do mnie brat ze swoją żoną, ale już nie zdążyli mnie odwiedzić, bo w jednej chwili coś mnie złapało... Zaraz znalazłam się na sali porodowej. Uff! Ale stres! Za drzwiami słyszałam ciocię, mamę, brata z żoną, dwie moje przyjaciółki. Cała ekipa mnie dopingowała, ale nic mi to nie dawało :) W końcu wszedł do mnie mój mąż. Kiedy zobaczył, jak zwijam się z bólu i krzyczę, podał mi wodę i wyszedł. Nie mógł znieść mojego cierpienia? :) Bóle trwały dosłownie 10 min. i zaczęłam rodzić. 5 min. i moja córka była już na zewnątrz :) Lekarz i położne gratulowali mi z pełnym podziwem, że poszło tak szybko i sprawnie :) Moim gościom za drzwiami powiedzieli, że mają iść, bo poród zapewne potrwa cała noc :)
Piękny temat :) Mogłabym pisać i pisać. Jak to z pozszywanym krokirm chodziłam co chwilę z niecierpliwością po moje dziecko :) Położne trzy razy mnie odsyłały do łóżka, a ja chciałam JUŻ moją córeczkę :) Jak nie chciałam odłożyć jej na noc do łóżeczka i co rano dostawałam opiernić za to, że dziecko śpi na moim łóżku :)
Bardzo miło wspominam te chwile. Choć zdawałam sobie sprawę, że poród "boli", mój był bardzo krótki i prawie bezbolesny :) Jedyne co mnie najbardziej zabolało, to szwy, któr zakładała mi położna tuż po porodzie :) To również utkwiło w mojej pamięci :)
Na dzień dzisiejszy chciałabym zajść w ciążę i mieć drugie maleństwo, jednak historia lubi się powtarzać. Zaczynamy od początku. Najpierw muszę przekonać męża, chyba, że sam cudem się zdecyduje na synka :)
No dobrze, na tym zakończę swoją wypowiedź, bo za chwilkę znowu mi się coś przypomni i ponownie się rozpiszę :)