Mąż jest alkoholikiem a odkąd wróciłam do pracy na 4-godziny dziennie, zostawiając na ten czas dzieci z ojcem zaczęło się piekło. Kiedyś już pracowałam i źle między nami było, jak powiedziałam żeby odszedł , on zmienił się i namówił mnie na drugie dziecko, dwa lata przesiedziałam w domu, było ok-on wszystko dostawał pod nos i był grzeczny. Niestety kiedy wróciłam do pracy szydło wyszło z worka, zaczęły się codzienne awantury, kontrole, znęcanie się psychiczne tekstami, że ja niszczę jego i dzieci pracując, że nasze dzieci się zabiją jak mój brat (kilka lat temu popełnił samobójstwo i doskonale mój mąż wie, że bardzo mnie to boli jak z resztą całą moją rodzinę), że jestem wyrodną matką, że to ja jestem od wychowywania z dziećmi, że je porzucam.
Pluł mi na żyrandol jak znalazł kurz, sprawdzał czy jest kurz np. wysoko na szafkach w kuchni, obrażał się jak np. poprosiłam aby rozpakował zakupy, uważał że go nie szanuję bo nie daję mu na czas pić do jedzenia a jedzenie które mu dawałam nigdy mu nie smakowało. Zawsze wszystko źle, nigdy na czas. W domu nic mi nie pomagał i wytykał każdy bałagan, aby zaprowadzić syna na zajęcia dodatkowe musiałam się zwalniać z pracy bo on nie ubierze i nie zaprowadzi dziecka 2 ulice dalej, młodego nigdy nie zaprowadził do przedszkola bo jak nie miał na rano do pracy do wstawał w południe a dziećmi tak się zajmował że puszczał im bajki jak leci a sam najczęściej szedł spać.
Od swojego konta też mnie odciął i sam płacił tylko mieszkanie 450zł i rachunki ok. 200zł mc, gdzie on zarabia 2200-2300zł a ja zarabiałam 1200zł pracując na pół etatu i na mojej głowie była cała reszta: przedszkole, zajęcia syna, ubrania, rzeczy do domu, jedzenie ale i tak uważał że go okradam bo zawsze mu brakowało na fajki i piwsko (niestety nie mamy rozdzielności majątkowej). Absurdalnych i chorych historii było mnóstwo ale nie będę już się rozpisywać.
Bynajmniej wytrzymałam pół roku i powiedziałam pas. Teraz on się do nas nie odzywa, nic go nie obchodzi, zapowiedział już że nie da mi ani złotówki. Jest obrażony, że zabrałam samochód który w dodatku należał do mojej matki i moja matka opłacała OC ale on uważa że jemu się on należy bo on go naprawiał, eh.. szczegół. Teraz zbieram rachunki żeby mieć podstawę do wniosku o alimenty.
Zmartwiłam się bardzo dzisiaj, kiedy dowiedziałam się przypadkiem od jego siostry, że ich matka która nim kieruje i nienawidzi wszystkich połówek swoich dzieci w tym mnie chce mi odebrać dzieci z czystej zawiści, że postawiłam się jej synalkowi i nie chcę być jego służącą.
I moje pytanie brzmi: czy istnieje ryzyko, że on przyjedzie i będzie chciał zabrać dzieci? Czy mogę mu zabronić? (On sam nie chciałby zajmować się dziećmi i wcale nie zabraniał mi się z nimi wyprowadzić ale jego matka go nakręca i mam obawy, że ona chce aby jej ukochany synuś wrócił do domu a wtedy ona zajmowałaby się dziećmi - bo on oczywiście to będzie pił z kumplami a nie z dziećmi siedział...). Czy w obecnej sytuacji mogę mu zabronić? Jakie mam szanse w sądzie aby dzieci zostały przy mnie?
Ja jestem bezrobotna ale to stan tymczasowy przecież, nie mam nałogów, mąż nie ma mi nic do zarzucenia oprócz zdjęć bałaganu, na którym mnie złapał i zapowiedział że ma dowód w sądzie przeciw mnie.. bo tylko to ma na mnie, a by tego nie miał gdyby chociaż on sam sprzątał po sobie i dzieciach a to wyglądało tak, że zostawiam mu czysty dom a po 4h zastaję pierdolnik i sprzątam śniadanie/obiad jakie zrobiłam im przed wyjściem, dlatego nie wyrabiałam się z porządkami. Teraz mieszkam bez niego i mam czysto. Kolejny minus mojej sytuacji że mieszkam w nieodebranym domu i on niestety wie o tym felernym stanie prawnym tej nieruchomości - mój ojciec 20 lat temu zaczął budowę i poprzerabiał projekt po swojemu i obecnie jest to samowolka budowlana, nie mamy pieniędzy teraz aby to uregulować... Ja i dzieci jesteśmy zameldowani gdzie indziej - w moim mieszkaniu obciążonym służebnością-dożywotnio może w nim mieszkać siostra mojej babci. Mąż jest zameldowany u swojej matki.
Starszemu synowi podoba się u dziadków, przestał malować smutne obrazki, jesteśmy spokojni i szczęśliwi, chciałabym aby tak zostało. Młodszy jeszcze nie mówi ;)
Chciałabym:1) wystąpić o alimenty na dzieci (słyszałam, że mogę też na siebie ale nie chcę tego robić, ile wpisać we wniosku? na ile mogę liczyć? czy muszę nazbierać rachunków na 100% wnioskowanej kwoty?)
2) za kilka miesięcy rozwieść się bez orzekania o winie (czy to dobra decyzja? słyszałam, że różnica jest niewielka a bujania dużo i ciężko od dowody)3) wstępnie nie chciałam mężowi ograniczać praw rodzicielskich i wyjeżdżając powiedziałam mu, żeby zadzwonił kiedy będzie chciał zobaczyć dzieci to ja przyjadę do niego lub zapraszam go do siebie, niestety jak widać o nie jest zainteresowany.... - czy słusznie myślę aby go nie ograniczać? nie chcę jednocześnie mieć później problemów i sytuacji że on przyjeżdża i zabiera dzieci kiedy i na ile chce...
4) zachować dobre stosunki z nim i jego rodziną ze względu na dzieci ale nie wiem czy moje podejście nie jest ideelogiczne i możliwe do wykonania... nie chcę zabierać dzieciom ojca, babci, ciotków i wujków, czy przy rozstaniu można zachować kulturę i zdrowy rozstądek czy zawsze wychodzi piekło? ... ;/ dodam, że przy dzieciach nie rozmawiam o obecnej sytuacji, nie mówię nic źle na męża ani rodzinę bo wiem, że dzieci kochają nas oboje i czują się częścią nas i to je zraniłoby to najbardziej...
Jestem zielona, będę baaaaardzo wdzięczna za wszelkie podpowiedzi odnośnie postępowania w mojej sytuacji. Z góry dziękuję.