maminkowy światKategorie: Praca i kariera, Rodzicielstwo Liczba wpisów: 10, liczba wizyt: 30814 |
Nadesłane przez: Fridka dnia 06-12-2011 11:17
''...zostałeś schowany
miedzy słowami
mojego serca..."
...Tamtego dnia niebo było tak ciężkie i ciemne, jakby za chwilę miało spaść i zaczarować świat głębokim zimowym, snem...
Nie czułam się dobrze... moje serce krzyczało, że coś jest nie tak... jednak resztkami wiary w cud starałam się je uspokoić... to przecież nie miało prawa mnie spotkać...
Po spotkaniu z klientką, poczułam się jeszcze gorzej...
...A kilka sobót wcześniej byłam taka szczęśliwa!! spacerowałam z tym testem po całym mieszkaniu i robiłam mu zdjęcia...nie... nie mogłam uwierzyć... tak po prostu? po tylu latach... ?
Byłam tą wiadomością tak podekscytowana, że nie potrafiłam się opanować, by nie podzielić z najbliższymi...
Nie mogłam doczekać się wtorku... kiedy cudowna wiadomość została oficjalnie potwierdzona i już na legalu mogłam popaść w euforię... jestem w ciązy!!!
Każdy kolejny dzień, oswajał mnie z tą myślą, że gdzieś we mnie zaczęło się nowe życie... Pokochałam je bezwarunkowo... i na zapas... jakby się sercu gdzieś spieszyło... tak chciałam je poznać...
Czułam się dobrze... byłam jedynie senna i zmęczona...
Do kolejnej wizyty...
Cisza podczas badania zamroziła we mnie krew. Czekałam na głos lekarza przeczuwając, że to co usłyszę nie będzie przyjemne...
- dzidziuś nie chce rosnąć...
Skierowanie na dodatkowe badania i leki....
Czekanie...
...I to przeczucie... i to długie pożegnanie...jakim stały się dla nas kolejne dni...
W klinice do której zadzwoniłam tamtej soboty odmówiono mi przyjecia, bo nie zajmują się tam pataologią ciąż... patologia ciąży... obrzydliwe określenie...
Wylądowałam więc w szpitalu...
-który to tydzień?
-początek dziesiątego
-uhm...
- nie ma akcji serca.Na tym etapie powinna być.
Nie zostałam w szpitalu... dostałam za to kolejną receptę na leki, których nota bene w aptece nie można było kupić (zarezerwowane jedynie dla szpitali)
Kiedy lekarz odprowadzał mnie do drzwi, powiedział mi wtedy, że do 12go tygodnia ciąża nie jest ,,pełnoprawna''.
Potwornie bolało.
Rano było już...po wszystkim.
Nie wróciłam do szpitala...
Nie chciałam żyć tego dnia...
bo pękło mi serce.
Dziś, w najsmutniejszą rocznicę, zapalam na parapecie światełko...
Nie potrafię znaleźć w sobie mądrych słów i odpowiedzi na pytania, które odbijają się jedynie od ścian mojego umysłu...
Nie potrafie nawet wierszem opisać tego stanu... tak mocno skamieniałam z żalu...
Choć czuję... że to maleńkie życie jest gdzieś... zaczęło się przecież...
i bardzo za nim tęsknię.
Zawsze będę jego Aniołkową Mamą.
Nadesłane przez: Fridka dnia 02-12-2011 23:49
...od poniedziałku do piątku mamy zaledwie pięć dni.. w zasadzie trzy... bo po co liczyć poniedziałek i piątek?
I największe retoryczne pytanie jakie mi się nasuwa.. po jaką nędzę ja w ogóle rozróżniam dni powszednie i święta... przecież siedzę w domu na wychowawczym... :) niemniej zajęć mam tyle, że nie ważne czy pięć, czy trzy... czas od ostatniego wpisu do dziś, minał mi... a w zasadzie prysnął po prostu...prawie jak bańka mydlana...
prawie, bo bańki kojarzą mi się fajnie... a ten tydzień to jakiś hardcore był i nic więcej... cieszę się że to minęło...choć spodziewam jednocześnie swoim wrodzonym pesymizmem, że to jeszcze nie koniec...
Dopada mnie to coś od jakiegoś czasu... nie wiele ma wspólnego z poporodową depresją którą od tego stanu idealnie dało się oddzielić (depresja poporodowa w moim przypadku była naprawdę ,,poporodową" i objawiala się nagłą utratą ciąży o którą organizm upominał się sącząc łzy z moich oczu... czułam jakbym straciła coś niesamowitego... mimo, że istota tej niesamowitości leżała obok mnie przyczepiona do imponującego w moim przypadku biustu - ale wszystko szybko wrócilo do normy... biust niestey też...echhh)
A więc dopadło mnie to we wtorek i trzymało dopóki mgła nie opadła.
Myśli miałam ciężkie jak ołowiane kule... i ręce z nogami również... brak motywacji...poczucie bezsensu...
i brak siły...
Ale Jaś jest dobry na wszystko.. jak Amol hehehe
(żartowałam :D)
Już mi lepiej...
W każdym razie...
A Jaś z dnia na dzień rozbraja mnie swoimi newsami...
Umiejętności które zarejestrowałam na dzień dzisiejszy to.. uwaga :
- po piersze kuma gdzie ma ma głowę, stopę, rączki :) (jak pytam gdzie ma to sie za owe łapie)
- po drugie fuuuuuuu czyli kupa (fuuu się nauczył ude mnie, czasami uda mu się trzasnąć jakieś bleeee albo bueeee)
- po trzecie halo halooooo - a więc bierzemy w chwytaki mamy telefon i przykladamy do ucha (potem zwykle telefon ląduje z impetem na podłodze, lub na mamy głowie albo w jeszcze innym miejscu, w które zdoła nim wycelować)
Po czwrte, utrzymuję pion co raz częściej, co raz dłużej i co raz bardziej świadomie...
Mój Boże... jaką tajemnicą...jakim skarbem... jaka pociechą dla serca jest macieżyństwo... !!!
Nadesłane przez: Fridka dnia 29-11-2011 00:18
Poniedziałki mają swoją specyfikę... prawdaż? :)
Godzina niewiadomoktóra (od tego nocnego klikania gorzej coś ostatnio widzę), wczesna w każdym razie, bo ciemno.
Mąż zwleczony zupełnie przyjemną muzyką (ale jednak zwleczony...jak skazaniec) stoi przy szafie i drapie się w głowę, a ja patrzę na to jednym...w dodatku przymrużonym okiem i odczytuję jego myśli krążące mu nad głową jak złowrogie sępy ( a właściwie dlaczego złowrogie... w sumie śmiesze są... i też lubią tatar :D)
Myśli tych jednak nie będę tutaj zdradzać...bo to blog poświęcony dzieciaczkom, i takie wulgaryzmy nie pasują do tła.
Jaś wstaje przy szczebelkach łóżeczka i dynda.
To jest ten rodzaj dyndania, który albo zaowocuje wyniesieniem go ponad, albo dość przenikliwym wrzaskiem.
Tatuś nadal z głową w szafie, a Istot zaczyna pojękiwać, co obliguje Tatusia do szybszego wyjęcia czegoś co i tak by wyjął, bo z tego stosu ciemnej szarości i tak nie sposób wiele wywnioskować, po czym oboje zastygają w radosnym uścisku... a ja stwierdzam że urodziłam mężowi sobowtóra... noshhh.... jak można być aż tak podobnym...?
Maluch zostaje utulony, ucałowany i z radością wyciąga chwytaki w moim kierunku... przytula się, zieeeewamy i postanawiamy jeszcze pokimać.
O dziwo jemu to przychodzi łatwiej, bo mnie już skubią swoje własne sępy... albo te mężowe zmieniły kurs...
Oj... ciężki dzień się zapowiada...od rana telefony... potem spotkanie z prawnikiem, więc trzeba się będzie przeprogramować na dosłownie INNY tryb rozumienia, a potem jeszcze głębiej wniknąć w tę inność...
bo trzeba będzie umieścić logikę na urzedowym papierze używając prawniczych znaków... czyli ciągu liter który w nie co inny, specyficzy sposób ląduje na papierze.
Ale musze przyznać...że mnie ta inność strasznie kręci... ;)
I tym sposobem znowu mineliśmy północ... magia poniedziałkowa dotyka wtorkowej zwyczajności... niedługo muśnie środową przyziemność, odbije się o brzeg czwartkowej ekscytacji, bujającym w obłokach piątkiem i siądzie na wyluzowanej sobocie... spływając po niej wprost w niespokojne ramiona niedzieli.
To był intensywny dzień... nie nazwałabym go ciężkim... o ciągle się uśmiecham... i nie padam na klawiaturę...raczej wyczuwam niedosyt i zła jestem że nie znajduję nic ciekawego do opisania na dzisiejszy dzień...a przynajmniej niewiele co można...albo warto opublikować...
Uwielbiam...
Uwielbiam swojego Istota... i tego większego Istota który chrapie przyczepiony do moich kostek i dekoncentruje skutecznie ten mój małoważny post o... o niczym :))) aaachhhh :))))